Wampirza epopeja

Opowiadania o historiach dziejących się w świecie Laca.

Moderatorzy: Thail, łowcy trolli

Wampirza epopeja

Wiadomośćprzez Aerion » N lip 08, 2007 5:14 pm

Niaziek uśmiechnął się z zadowoleniem i z wyrazem błogości na obliczu spojrzał na puchar wypełniony świeżą krwią.
Kim był Niaziek?
Wampirem. Pomiotem cienia, dzieckiem ciemności, wyklętym przez bogów i ludzi. Jako, że nie mógł długo usiedzieć w jednym miejscu, wiele podróżował po świecie - i wiele zabijał.
Zgromadził wokół siebie sporo wampirów, najczęściej zwykłych rozbójników i gwałcicieli, nie umiejących wypowiedzieć jednego słowa w języku innym niż własny. A jednak byli i inni. Ci inni - gwardia przyboczna starego wampira - pochodzili z rodów najczystszej krwi i nie tylko potrafili walczyć za pomocą zwykłego oręża, wielu z nich znało też bowiem magię, a zwłaszcza tą nekromantyczną. Grupa pod dowództwem Niaźka wyruszyła wiele lat temu z rodzinnej twierdzy Uin Guruthos w sławnym wymarłym mieście, by siać terror i przerażenie wśród spokojnych mieszkańców Leanderu i okolic.
Teraz Niaziek odpoczywał po długiej wyprawie, w czasie której zdobył mnóstwo złota i niewolników. Był więc zadowolony i w ogóle nie przeczuwał tego, co się wkrótce wydarzy.
Leżał spokojnie w swym skórzanym fotelu, rozmyślając, jakie by poczynił zmiany w rodzinie, gdyby został księciem wampirów.
W tym momencie stukot kopyt na kamienistym trakcie obwieścił przybycie jakiegoś jeźdźca.
Wampir podniósł się szybko z fotela i wyszedł przed dom, w którym obecnie mieszkał po
wybiciu prawowitych mieszkańców. Jeździec galopował na czarnym koniu i odziany był w czarny płaszcz, spinany pod szyją sześcioramienną gwiazdą, co było znakiem charakterystycznym rodziny wampirzej Niaźka. Jechał szybko i był wyraźnie zmęczony, jak gdyby przebył długą drogę.
- Bądź pozdrowiony, Vordinie! Jakie wieści przynosisz? Kiedy przyjadą do nas chłopcy z Rin Gurth? - spytał nekromanta.
Niaziek wysłał jakiś czas temu gońca do oddziału z rodziny Rin Gurth, który książę wyprawił w drogę z jakąś misją. Mieli po jej wykonaniu spotkać się rychło z oddziałem Niaźka.
- Panie, ci “chłopcy” nigdy już nie przyjadą! Zostali wybici co do nogi przez armię z Midgaardu, do której ochoczo przyłączyli się wieśniacy z Ofcolu, doznający wielu krzywd ze strony wampirów.
- COOO?! - Niaziek aż podskoczył. Jego dobry humor prysnął jak sen złoty. - WYBICI?! Przez midgaardzką armię i wiejskich szczurów?! - wrzasnął na cały obóz.
- Eee… n-no tak, najjaśniejszy panie… Nie został ani jeden żołnierz z dawniej liczebnego oddziału. G-dy… gdy tam przybyłem... zastałem na miejscu jedynie trupy, w dodatku... gulp... ograbione z całego mienia. - posłaniec przełknął głośno ślinę, wpatrując się w przerażającą twarz zwierzchnika.
Niaziek opadł na walającą się w pobliżu skrzynię i zacisnął palce na jej brzegach tak, że zbielałyby, gdyby od dawna już nie były całkiem bielutkie.
- Niech ich licho… a szło mi tak pięknie… Cóż… będzie trzeba sobie jakoś poradzić bez Rin Gurth. Co… co robi teraz ta armia?
Posłaniec uśmiechnął się, niepewny, czy gniew szefa całkiem już minął.
- Zawróciła do Midgaardu, mistrzu herdirze. Prawdopodobnie nie miała o nas żadnych informacji, w przeciwnym razie już dawno mielibyśmy ich na głowie!
- Tak… przynajmniej to dobre… a ty co tutaj tak stoisz jak jakiś, tfu tfu, kołek?! Jeszcze tu jesteś?! Bieżaj do księcia i powiedz mu, żeby przysłał nam jakiś prowiant w postaci paru beczek z krwią, no i kilku soczystych niewolników. Wyruszam na Ofcol, a potem zajmę się tym nędznym zamkiem, który go ochrania!
Posłaniec ukłonił się i z wyraźną ulgą na twarzy zawrócił konia i pogalopował na zachód, w mrok nocy.


***

Pani Ilona zmęczona kilkoma poprzednimi dniami i pogaduszkami z zawsze skorymi do plotek sąsiadkami, położyła się wreszcie spać. Nowy Ofcol, w którym mieszkała, był bardzo spokojnym miejscem. Nie działo się tutaj zwykle nic poza rutynowymi sprawami jego mieszkańców. Ale niedawno miało miejsce wydarzenie, które na zawsze wypisało się w historii osady. Parę dni temu u wejścia do miasteczka rozegrała się bitwa pomiędzy dwoma armiami. Podstępne wampiry chciały wziąć Ofcol siłą, przeszkodziło im jednak około siedmiuset rycerzy wysłanych z Midgaardu. Mieszkańcy miasteczka oczywiście nie mogli wytrzymać i wszyscy wylęgli na ulicę, by popatrzeć na widowisko. A kiedy już zobaczyli, przypomnieli sobie wszystkie krzywdy, jakich doznali od krwiopijców: tajemnicze porwania, włamania do domów, dewastacja cmentarzy. Oczywiście nigdy nie złapano wampira na gorącym uczynku; ci, co to być może zrobili, leżeli teraz głęboko pod ziemią i nie mogli już nikomu zdać relacji. A jednak mieszkańcy doskonale wiedzieli, kto za tym wszystkim stoi. Po krótkim wahaniu pobiegli do swych domków po wszelką broń, jaką posiadali (w większości były to kowalskie młoty, siekierki i pługi) i przyłączyli się do bitwy, atakując wampiry.
Tak więc pani Ilonka miała święte prawo być zmęczona, jako że pomagała mężczyznom, zanosząc im broń, i opiekowała się rannymi. A rannych było wielu, na szczęście jednak nikt nie został zarażony “wampiryzmem”.
Poczciwa kobieta zgasiła światło i wkrótce zapadła w głęboki sen.
Śniło jej się, że słyszy dudnienie końskich kopyt. Odgłos ten stale się przybliżał i robił głośniejszy. Potem usłyszała krzyki. Wyobraźnia podsunęła jej widok wstrętnej gęby pochylającej się nad nią z mieczem. Nie, to już nie był sen!
Pani Ilona obudziła się i wrzasnęła przeraźliwie na cały Ofcol. W tym momencie wampir, który się nad nią pochylał zdzielił ją kułakiem w głowę. Ilona zwaliła się nieprzytomna na ziemię.
- Zamknęłabyś się, kobito! - warknął. - Ten twój wrzask zbudził cały Ofcol, a my chcieliśmy was wziąć jak zwykle, we śnie! - mówiąc to wampir zarechotał chrapliwie.
Do domku wpadł inny wampir.
- Czego szczerzysz zęby, Gershath? Lepiej pomóż w walce, bo wygląda na to, że te psy już się obudziły, niech ich szlag.
Wampir wyskoczył z mieszkanka, pociągając za sobą Gershatha.
Wyglądało na to, że było właśnie tak, jak mówił tajemniczy krwiopijca. Mieszkańcy Ofcolu zbudzili się już i skupili na środku wioski. Wielu z nich dzierżyło młoty i kosy. Dzieci nocy utworzyły wokół nich milczący krąg.
Przed szereg wyszedł Niaziek, uśmiechnięty wyjątkowo złośliwie.
- No, no, tylko bez sztuczek, wieśniacy! Jest nas znacznie więcej, więc nie próbujcie stawiać oporu! Wiemy, że pomogliście midgaardczykom powybijać naszych kolegów z Rin Gurth. Spotka was za to surowa kara, i wcale bym się nie zdziwił! - powiedziawszy to wampir spojrzał z zadowoleniem na swoich żołnierzy, na twarzach których malowała się żądza krwi.
Zakapturzone postacie zacieśniły krąg. Mrok w powietrzu jakby zgęstniał.
Wtem błysnęły płomieniste ostrza, trysnęła pierwsza krew. Wampiry z rodziny Niaźka rozpoczęły rzeź Ofcolu.
Nekromanta siedział na swoim fotelu (kazał go przenieść z opuszczonego domu, w którym zastał go posłaniec) i zaśmiewał się do rozpuku, widząc mordowanych ludzi.
Od czasu do czasu wypowiadał krótkie zaklęcie, a wtedy jeden czy drugi przeciwnik wylatywał w powietrze jak z procy.


***

Przez całą noc wampiry pod komendą Niaźka pracowicie grabiły, mordowały i paliły dobytek należący do mieszkańców Ofcolu. Nad ranem po osadzie nie było nawet śladu. Tu i ówdzie walały się nadpalone ciała biednych ofcolczyków. Wampiry krzątały się tu i tam, sprawdzając, czy ktoś nie był ranny i oczyszczając swój oręż ze śladów krwi za pomocą ust. (Wielu przy tym boleśnie się pokaleczyło, ale cóż, za przyjemności płaci się zawsze cenę.)
Okazało się, że poranionych przez “wroga” zostało trzech wampirów i jeden ciemny elf, który zgłosił się na ochotnika podczas przemarszu oddziału przez Mroczne Miasto. Dwóm z wampirów mieszczanie poobcinali potrzebne kończyny, a jeden otrzymał bardzo bolesne pchnięcie, które przebiło płuco. Ciemnemu elfowi jakiś człek zmiażdżył za pomocą młota prawą nogę. Niaziek udał się do niego i osobiście go uleczył, czym zaskarbił sobie wdzięczność podwładnego.
Zadowolony wampir pomyślał “No, teraz będą o mnie lepiej mówić, hehe! Poprawa własnej reputacji w oddziale zawsze się przydaje”.
Po krótkim odpoczynku nekromanta przeciągnął się i krzyknął w kierunku swego oddziału:
- Zaraz świta! Musimy się wycofać z tej jakże gościnnej wioski. Niedaleko na południu odkryłem jakieś podziemne groty. Są wystarczająco pojemne, by zmieścić nas wszystkich. Przeczekamy tam dzień, a potem wyruszymy na tą żałosną starą ruinę, która śmie się nazywać zamkiem! Puścimy ją z dymem… - w tym miejscu Niaziek urwał na chwilę i się zastanowił. - No, może i nie puścimy, bo to kamienna budowla… ale na pewno rozwalimy na najdrobniejsze cegiełki! I zabijemy obrońców!
- Zabijemy! Rozszarpiemy! - odezwały się głosy. - Niech żyje Niaziek nekromanta, herdir noss Carine!
Błogi uśmiech rozlał się po nieco pulchnej, bladej twarzy wampira. Skinieniem ręki przerwał wiwaty, po czym, nadal w dobrym humorze, nakazał wymarsz do jaskiń. Spory oddział nieprędko ulokował się w ciasnych grotach, i kiedy wszyscy spoczęli w końcu pod ziemią, słońce wzeszło nad horyzont i zaświeciło wesoło, jakby nieświadome okropności, które przydarzyły się Nowemu Ofcolowi.
Czas dłużył się odpoczywającym wampirom. Kilku próbowało spać, jednak przeszkadzały im w tym głośne rozmowy i szuranie nóg towarzyszy. Jakaś grupa próbowała grać w kości, używając do tego części szkieletów znalezionych w podziemiu.
Jedna osoba wyróżniała się swoim zachowaniem. Gelmir, jeden ze starszych wampirów w rodzinie, wyciągnął swoją kryształową kulę i długo w nią spoglądał. Kiedy wreszcie odłożył artefakt na bok, wyglądał na mocno zaniepokojonego. Wstał i szepnął kilka słów Niaźkowi, jednak ten tylko się roześmiał i rzekł do jasnowidza:
- …Doprawdy, mój drogi, nie powinieneś wierzyć we wszystko, co zobaczysz w tej swojej kulce. …Zwłaszcza po tylu piwach z wybornej ofcolskiej gospody - Niaziek zachichotał złośliwie. Po rzezi mieszkańców miasteczka wampiry urządziły sobie wielką popijawę. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Gelmir wypił więcej od większości braci. Zasmakowały mu ludzkie trunki i nie mógł się oprzeć, gdy kompani ze śmiechem wciskali mu w łapy całe galony tego napoju bogów.
Znienawidzony przez dzieci nocy dzień minął w końcu i słońce zaszło poza wierzchołki gór.
Nasi bohaterowie, rzecz jasna, nie mogli tego widzieć, określali więc upływ czasu obserwując coraz bardziej się wydłużające cienie u wejścia do jaskiń.
W pewnym momencie Gelmir poderwał się z miejsca i rzekł do przełożonego:
- Mistrzu, myślę, że już czas, by zaatakować Zamek.
- Dobrze gadasz, mimo żeś pijany jak cap, Gelmirze! Ci tchórze nieźle nas popamiętają, muahahaha! - zaśmiał się Niaziek.

***

Armia wampirów natychmiast po zmroku wyruszyła z jaskiń, maszerując w kierunku stojącego na trasie do Ofcolu zamku. Poruszali się szybko i cicho, tak jak nauczyli się podczas niezliczonych rozbójnicz… wojennych wypraw z Niaźkiem. Mógłby ich usłyszeć jedynie elf. A tak się złożyło, że jeden z nich właśnie ich usłyszał i zrobił ze swego odkrycia dobry użytek. Ale o tym będzie mowa w dalszej części tej historii.
Było jeszcze znacznie przed północą, gdy zbrojna gromada nekromanty dotarła wreszcie do bram zamku. Twierdza zdawała się uśpiona, jedynie na murach poruszało się kilku wartowników. Niaziek wyjechał do przodu i walnął w bramę pięścią w rękawicy.
- Otwierać w imię księcia wampirów!
Zamek zdawał się dalej być uśpiony, jedynie wartownicy na murach zatrzymali się i wycelowali w wampira kusze. Po pewnym czasie z ciemności dziedzińca wyłonił się bogato ubrany grubawy człek po czterdziestce.
- Precz stąd, nasienie piekielne, precz, plugawcy, wracajcie skąd przybyliście!
Niaziek zaśmiał się obłąkańczo (ćwiczył ten śmiech codziennie przed swym lusterkiem) i machnął nagle ręką, jakby przyzywał do siebie tego człowieka.
Biedak poszybował nagle ku głównej bramie i uderzył w nią z impetem. Pozostał w takiej pozycji, przylepiony do krat. Nie mógł się odezwać, tylko jego wytrzeszczone w zdumieniu, przerażeniu i wściekłości oczy obdarzały wampira najgorszymi przekleństwami.
Niaziek puścił go, a wtedy grubas wycharczał jeszcze:
- Czarnoksiężniku piekielny… uciekaj, uciekaj do siebie, do swej nory…!
Wampir puścił mu ognistą strzałę prosto w pośladki.
- Obawiam się, że to nie ja tutaj zaraz będę uciekał. Nuże, biegnij do swoich, grubasie, i powiedz im, że wkrótce umrą - nie zwlekaj, bo, chcąc nie chcąc, będę musiał przypalić cię jeszcze troszkę.
Biedaczyna pomknął szybkim truchtem w głąb zamku. Po krótkiej chwili w zamku rozległy się sygnały trąb.
- Ho ho, ptaszki próbują się bronić! Do ataku, wampiry, DO ATAKU!
To powiedziawszy, Niaziek podszedł do bramy i wymruczał nad nią kilka dziwnych słów. Kraty zakołysały się niebezpiecznie. Wampir szepnął coś jeszcze i z wrót wydobył się dziwny, czysty dźwięk. Nekromanta wyciągnął dłoń w magicznym geście. Główna bram zamku rozleciała się z trzaskiem. Armia wampirów wpadła do środka, by po chwili stoczyć nierówną bitwę z obrońcami twierdzy. Niaziek jak zwykle stał na uboczu, od czasu do czasu tylko częstując żołnierzy wroga jakimś zabawnym w jego mniemaniu czarem. Kilku martwych strażników zamku ożywił tak, że stali się jego bezwolnymi niewolnikami - ożywieńcami.
Szok i przerażenie wywołane atakiem wampirów i przerażającymi wyczynami nekromanty sprawił, że morale obrońców fortecy znacznie osłabło. Po pewnym czasie zaczęli oni grupowo uciekać i rzucali broń na ziemię. Wampiry nie oszczędziły jednak nikogo, w końcu tyle świeżej krwi nie trafia się każdego dnia, nieprawdaż? W jednej z komnat bohatersko bronił się ów grubas, który musiał być kimś znacznym w zamku, no i jego straż, która nie odstąpiła swego pana nawet w sytuacji kryzysowego zagrożenia. Niaziek przebywał wtedy niedaleko, zabawiając się torturowaniem bezbronnych ludzi mieszkających w zamku. Kiedy się o tym dowiedział, jego oczy zabłysły gniewnie. “Ha” - pomyślał. - “Nie dostałeś widać wystarczającej nauczki, grubasku. Nie martw się, teraz dostaniesz taką, że popamiętasz ją do rychłego końca twojego krótkiego żywota!”
I czarnoksiężnik pospieszył w tamtą stronę. Na widok Niaźka biedny człowiek zbladł, ale się nie poddał. Walczył na miecze z dwójką wampirów. Nekromanta uśmiechnął się szeroko, po czym jednym zaklęciem wypruł grubasowi wnętrzności i wyrwał serce, przez co tamten zginął na miejscu.
"Nie mogłem się powstrzymać".

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
Ostatnio edytowano Śr sie 19, 2009 1:02 am przez Aerion, łącznie edytowano 6 razy
Emblemat użytkownika
Aerion
 
Wiadomości: 91
Dołączył(a): So maja 06, 2006 7:46 pm

Wiadomośćprzez Aerion » N lip 08, 2007 11:29 pm

Rozśpiewane wampiry siedziały na zamkowym dziedzińcu i wieżach pięknej niegdyś twierdzy. Teraz wszystko wyglądało tu jak po przejściu małego tornada: meble porozrzucane, trupy leżące na ziemi i przede wszystkim krew, mnóstwo krwi! Wampiry wypuściły jej ze swych ofiar tyle, ile tylko mogły. Jeszcze na długo przed świtem zamek został zdobyty i doszczętnie zniszczony przez żołnierzy Niaźka.
Teraz dawali upust rozpierającej ich radości, śpiewając na całe gardła mroczne pieśni z lat dziecięcych. I gdy tak hulali, wykorzystując zapasy pozostawione przez nieostrożnych mieszkańców zamku, nocną ciszę przeszył znajomy dla Niaźka stukot kopyt.
- Jeśli to nie ten pokręcony posłaniec, to ja nie jestem herdirem! - mruknął do siebie.
Rzeczywiście, czarny koń niósł na swym grzbiecie wysłannika, który obwieścił nekromancie o klęsce Rin Gurth.
- Z czym przybywasz, Vordinie? Tylko mów cicho, na wypadek, gdyby to były złe wieści. Jak widzisz, moi chłopcy są w bardzo dobrym nastroju. Nie chciałbym im tego zepsuć!
- Ee… p-panie… no więc… książę słyszał o twych zwycięstwach, panie, i w nagrodę postanowił uzupełnić twój oddział w ludzi, trunki i broń…
- To wspaniale! Czego się trzęsiesz jakbyś miał febrę?! Czy oni byli jacyś felerni, czy co?
- N-nie, p-panie, ale… gdy maszerowali ku twoim oddziałom, zaskoczyły ich elfy.
- I cóż dalej?! Na księcia (oby jego skóra nigdy się nie zarumieniła), mów szybciej, wampirze! Jaki był wynik starcia? Wygrali nasi, co? Nie poddaliby się tak łatwo plugawym elfom!
- N-no…jakby to powiedzieć... zwycięstwo nie było zupełne, panie... w-właściwie to elfy pobiły ich na głowę, a potem zabrały cały ekwipunek i wszystkie... t-trunki przysłane od księcia…
- NIECH… TO… SZLAG!!! - Niaziek każde słowo wybębniał na grzbiecie biednego posłańca. - Uduszę cię kiedyś, wysłanniku! - wyciągnął łapczywie ręce w kierunku szyi Vormina, powstrzymał się jednak i z wyraźnym żalem je cofnął.
- Przynosisz mi same złe wieści! I co się stało z tymi elfami?
- Nikt tego nie wie, panie. Rozpłynęli się jak… jak duchy.
- O DUCHACH TO JA WIEM WIĘCEJ OD CIEBIE, CHŁOPCZE! A teraz idź precz, jeżeli nie chcesz na swej skórze się przekonać, jak to jest być widmem! No, wynoś się! - to mówiąc Niaziek kopnął z całej siły wampira w siedzenie, a tamten poleciał kilka metrów do przodu, po czym wstał i najszybciej jak potrafił wsiadł na swego wierzchowca. Nie oglądając się, popędził tak jak poprzednio w kierunku zachodnim.
Wściekły nekromanta zwrócił się do swego oddziału, zajętego obecnie pijacką zabawą.
- Głupcy! Podczas gdy wy sobie tutaj leniuchujecie, te parszywe elfy z Loralhal zdziesiątkowały karawanę z żołnierzami, napojami i sprzętem dla nas! Co przekazują wam wasze zidiociałe mózgi - jak zareagujemy na tę sytuację?!
- Zemścimy się… zemścimy… zemsta… zemsta… krew… krew elfów… - zaszemrał chór głosów.
- O tak, poleje się krew elfów, i to niebawem! A teraz zbierajcie się, nadchodzi znów ten przeklęty świt! Och, gdybym tylko mógł zgasić słońce…!
Oddział Niaźka ustawił się szybko w szyku bojowym i po niedługim czasie był już gotowy do drogi. Wtem zamyślony Gelmir wystąpił z szeregu i zwrócił się do nekromanty.
- Gdzie się schowamy, mistrzu? Słońce spali nas i w kamień obróci!
- W zamku są podziemia. Ciągną się one daleko na południe, prawdopodobnie więc możemy nimi dojść w końcu do państwa elfów. Tak... ale najpierw muszę się czegoś napić! - to rzekłszy wyrwał butelkę wina jakiemuś wampirowi i wydudlił ją do dna.
- No.. hep… to się nazywa porządna gorzała! W drogę, dzieci nocy, w drogę! Pokażemy tym parszywcom, dlaczego mają się nas lękać!
- A dlaczego? - pisnął jakiś niski wampirek, który natychmiast ukrył się za kompanami.
- Który to powiedział?! - warknął Niaziek. -Wszyscy na glebę do klęku podpartego! A teraz, na mój sygnał, dwadzieścia pompek! Nuże! Raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-siedem... - przy siedmiu był zmuszony przerwać, gdyż zagłuszył go chóralny jęk, brzmiący niczym odgłosy przebudzenia żywych trupów, które trochę za długo przeleżały w ziemi. - Ech... przełajzy z was i tyle wam powiem. Ruszać te leniwe dupska! Idziemy.

***

Przez niemal cały dzień wampiry Niaźka maszerowały zawiłymi podziemiami zamkowymi, zmierzającymi wszelako w jednym kierunku - na południe.
Bardzo szło to na rękę herdirowi, jako że w skrytości swego nikczemnego umysłu chciał podstępnie napaść na Cytadelę Elfów, a przekradanie się podziemiami oznaczało, że przez dłuższy czas pozostaną niezauważeni. Niaziek przygładził ręką włosy i wyciągnął lusterko, by sprawdzić, jak wygląda. Przegląd wypadł chyba dobrze, jako że po chwili zadowolony nekromanta wyjechał (konie też zmusili do wejścia pod ziemię) na czoło szeregu i okrzykami zachęcał swoich braci do pośpiechu.
Przeciskali się ciasnymi podziemnymi przejściami, nieuchronnie przybliżając się do niczego niespodziewających się elfów. Ale czy naprawdę niczego niespodziewających się?
Za oddziałem nekromanty Niaźka skradało się troje zwiadowców, należących do elfickiej rodziny Virras. Wkrótce wybrali oni sekretną drogę i tym sposobem przybyli do cytadeli wcześniej od najeźdźców i mieli sposobność ostrzec swych pobratymców.
Wampiry poruszały się szybkim krokiem, w kilka minut przed zachodem słońca doszły do drugiego wyjścia z podziemi. Niaziek pierwszy wybiegł na równinę, lustrując wzrokiem otoczenie. Skrzywił się z niesmakiem, widząc zdrowe, piękne drzewa. Na widok zdrowych, pięknych roślin wampir zwykle wpadał w złość. Ale nie teraz, teraz miał ważniejsze rzeczy na głowie niż dewastacja drzewek. Skinął dłonią na pozostałe wampiry i wspólnie zaczęli skradać się w kierunku widocznej już niedaleko cytadeli.
Spóźnili się jednak. Zaledwie zdołali podkraść się na przyzwoitą odległość do bramy, dzwony w cytadeli wybiły na trwogę, a z murów dał się słyszeć dźwięczny krzyk strażnika:
- Nadchodzi pomiot nocy! Szykować oręż, elfy! Staniemy w obronie zamku!
Wampiry stały z zaciśniętymi pięściami; Niaziek aż się spienił ze złości.
“Jak to możliwe” - myślał - “Jak to możliwe, że te gładkowłose elfy dowiedziały się o naszym przybyciu?! Tfu, tfu, na psa urok.”
- Słuchajcie mnie wszyscy!! - powiedział na głos do podwładnych. Nieważne, czy te parszywce dowiedziały się już o naszym przybyciu, czy nie. Zabijemy ich i tak! Wyprujemy im flaczki i zrobimy z nich... hmm... rzemyki!
- Rzemyki, rzemyki, rzemyki! - rozbrzmiał ponury szept wampirów.
Niaziek poszperał trochę w połach swej przepastnej czarnej szaty, a po chwili wyjął z niej długi, poskręcany róg. Zadął weń głośno i po chwili cała dolina wypełniła się niskim, wibrującym i demonicznym dźwiękiem. Niaziek dął w róg przez dłuższy czas, aż nagle zrobił się cały czerwony i najwyraźniej zaczął się dusić. Z przekleństwem odstawił róg, wyczarował sobie szklankę wody i mruknął do siebie:
- A niech to kołek. Zacięło się, a przecież pucowałem i polerowałem ten róg każdego dnia...
Wampiry z każdym krokiem zbliżały się do znienawidzonej twierdzy. Dowódca planował zdobyć ją jednym uderzeniem, pędził więc z zawrotną prędkością, a jego czarne, proste włosy trzepotały na silnym wietrze. Ponownie zabrzmiał przeklęty róg wampirów (Niaziek tym razem dał go komuś innemu). Rozpoczął się atak na Cytadelę Elfów.


***

Niestety dla Niaźka, plan zdobycia Twierdzy szybkim szturmem zupełnie się nie powiódł. Miała ona potężne, grube mury umocnione basztami. A na każdej baszcie siedział bystrooki łucznik i raził naszych bohaterów zatrutymi strzałami. Jedna z nich trafiła Niaźka. Popatrzył na nią, wyciągnął ją i zaśmiał się.
- Phi! Na nas trucizna nie działa. Takimi strzałeczkami to oni mogą sobie straszyć króliki!...
Nagle poczuł, że coś mu wypala od środka rękę.
- Co to… czyżbym zmieniał się w człowieka?! Trucizna miała nic mi nie robić, tak przynajmniej zapewniał ten typ, który mnie wampirzył dawno, dawno temu… - Niaziek przyjrzał się badawczo zielonkawemu grotowi strzały. - O żesz… to nie trucizna, to kwas siarkowy! Niaziek wypowiedział zaklęcie usuwające wszelakie zanieczyszczenia i przejechał po ranie zdrową ręką. Ukłucie się zasklepiło, ale uczucie nieznośnego szczypania pozostało i wampir musiał je znosić jeszcze przez dłuższy czas.
Tymczasem żołnierze z oddziału Niaźka ostrzeliwali się z łucznikami na murach. Tamci mieli lepsze oczy i częściej trafiali, ale było ich znacznie mniej. Spora część Loralhal wyruszyła z Cytadeli na wojnę. Pewnie teraz walczą z księciem, pomyślał nekromanta.
Koło północy wampiry podpaliły drewniane groty swych strzał i zaczęły ostrzeliwać miasto wewnątrz cytadeli. Szybko zajęło się ono ogniem. Niaziek patrzył na to wszystko i śmiał się, trzeba przyznać, że nieco głupkowato. Wszystko szło dokładnie po jego myśli. Pewnie niedługo obrońcy zlękną się pożaru i poddadzą dobrowolnie. Czarnoksiężnik nie znał jednak elfów. Nie poddali się, choć widzieli, jak płomienie ogarniają miasto. Uderzyli tylko z tym większą furią i zaciętością!
Niedługo potem nawał wampirów zgromadził się pod główną bramą twierdzy, bezskutecznie próbując ją złamać czy wyważyć. Twarde mithrilowe wrota stały nienaruszone i z zimną obojętnością przyglądały się tłoczącym na dole krwiopijcom.
Nagle przed bramą coś się poruszyło. Krata podniosła się z brzdękiem. Uradowane wampiry natychmiast pospieszyły w kierunku bramy, zatrzymały się jednak w pół kroku. Przez otwartą bramę wyjechali dwaj jeźdźcy na gniadych rumakach. Jeden z nich uniósł rękę, z której strzelił oślepiający promień białego światła. Kilku krwiopijców padło, by więcej już się nie podnieść. Jeźdźcami tymi byli Cornus i Bofur, dwóch starszych elfów broniących twierdzy.
Teraz siekli wściekle mieczami na lewo i prawo. Niaziek szybko wysłał tam więcej żołnierzy, by zmiażdżyć dwóch odważnych elfów. Rycerze wycofali się szybko za bramę, która ponownie opadła z hukiem.
- Tchórze! Nie macie dość jaj, by stawić nam czoła! – krzyknął jakiś wyjątkowo owłosiony wampir. W tym momencie zza murów wieży wystrzeliła strzała i trafiła włochatego wampira prosto w czoło. Strzała świeciła delikatną, elektryczną poświatą. Zza murów dobiegł ich wysoki, czysty głos:
- Taki los spotka każdego, kto skala dobre imię elfów z Cytadeli swoim plugawym jęzorem!
Wampiry ryknęły śmiechem, widać jednak, że są nieco zaniepokojone. Jeden z nich, dość tłusty, niski wampir o imieniu Rasnager, szepnął do swego towarzysza:
- Chyba... chyba popuściłem. Ten ich pocisk przeleciał cal od mojej głowy!
Najeźdźcy powrócili do oblężenia twierdzy. Niektórzy ustawiali drabiny, jednak większość z nich była przez elfy spychana na ziemię i tym sposobem wampiry lądowały w błocie z drabinami na twarzach. Niektórym jednak udało się dostać aż na mury. Tam byli chwytani i niesieni aż do lochów twierdzy, gdzie przewidziano dla nich specjalne atrakcje.
Po pewnym czasie ze wschodniej strony Cytadeli elfów nadjechał ów feralny posłaniec, przynoszący Niaźkowi same złe wieści. Teraz także miał wiadomości dla wampira. Ściągnął cugle konia i zeskoczył zwinnie na ziemię.
Niaziek uśmiechnął się do niego kwaśno.
- I cóż, Vordin. Jak mawiają, do trzech razy sztuka. I tylko dlatego wysłucham teraz twoich wieści.
- Tak, mój panie. Otóż chciałem cię jedynie powiadomić, że Belched wraz z licznym oddziałem atakuje twierdzę na własną rękę ze wschodu.
- Co?! Kto tam wpuścił tego zapchlonego pariasa?! - ryknął Niaziek.
- Nikt go nie wpuścił, po prostu usłyszał o waszej, panie, wyprawie i połakomił się na skarby Cytadeli.
- Tak myślałem, zawsze taki był: chciwy jak hiena. Pewnie chciałby, żebyśmy za niego odwalili czarną robotę, a potem on by nam wykradł skarby sprzed nosa. Wyślij do niego paru ludzi, Vordinie, niech sprawdzą, jak liczny jest ten oddział i niechaj wykurzą stamtąd Belcheda. Nie pozwolę, by ten nadęty błazen położył łapy na moich skarbach! Są moje, rozumiesz, posłańcze?! MOJE i tylko MOJE! – krzyk Niaźka przeszedł w obłąkańczy śmiech.
Posłaniec skłonił się i odbiegł stamtąd najszybciej jak się dało.
Nekromanta zastanowił się chwilę, po czym pobiegł za Vordinem.
- Hejże, stój! Zaczekaj! Może postąpiłem zbyt pochopnie. Weź kilku strażników i przyprowadź tu Belcheda. Że będzie stawiał opór? Alboż to nie jesteś członkiem Carine?! Nie nauczyłem cię, co zrobić w wypadku oporu? – uśmiechnął się Niaziek.
- Tak, mistrzu mój i panie. – posłaniec z wyraźną ulgą pożegnał się z czarnoksiężnikiem i odjechał w końcu na wschód.
Wampir usiadł na jakimś kamieniu w oczekiwaniu na posłańca. Nie zamierzał włączać się do bitwy i oblężenia cytadeli przed przybyciem wysłannika. Jako że nie lubił czekać, już wkrótce zaczął się niecierpliwić i parę razy już tupnął swą szlachetną nogą.
Wreszcie zobaczył na wschodzie kilka zmierzających ku niemu postaci. Jedną z nich był posłaniec, a tuż obok niego dwóch strażników prowadziło niestawiającego zbytniego oporu młodego wampira, którym był parias Belched ze Srebrnych Gór.
- Wezwałeś mnie, panie – rzekł tamten z obłudnym uśmiechem na gębie.
- Dość bzdurom, Belched. Co robisz na mojej ziemi?! – warknął Niaziek.
Młodszy wampir zrobił urażoną minę.
- Za pozwoleniem, ale chciałem pomóc waszej okrutności w zgnieceniu tych plugawych elfów. Och, ja też bardzo ich nienawidzę! – to powiedziawszy, Belched wyciągnął pięść w kierunku Cytadeli i próbował nadać twarzy wyraz złości. – Przeklęte elfy – dodał jeszcze z szerokim uśmiechem.
- Belched, dobrze wiesz, że nie zabiłem cię tylko dlatego, że kiedyś byłeś członkiem szanowanej rodziny. Chyba zrobiłem się zbyt sentymentalny. – syknął nekromanta przez zaciśnięte zęby.
- Zrobię, co każesz, panie.
- Co każę? Dobrze, udasz się więc do wnętrza tej ich plebejskiej cytadeli i dowiesz się, ilu ich tam jest. Masz zezwolenie na zabranie dwóch żołdaków do pomocy. Tylko wara od moich!
- Oczywiście, pędzę z ochotą... – wymruczał Belched odchodząc, a potem cicho dodał: - Nadęte pariasisko.
- COŚ POWIEDZIAŁ? – Niaziek odwrócił się błyskawicznie z czerwonym błyskiem w oku.
- Że piękną mamy dziś pogodę, mistrzu herdirze! Ach, ten księżyc...
- ZMIATAJ MI STĄD! Do misji!
- Wedle rozkazu.
Niaziek patrzył na odchodzącego Belcheda i syknął za nim: - Przeklęty parias, powinienem już dawno go zgładzić...
Po jakimś czasie wampir zrezygnowany podniósł się z kamienia. Wolnym krokiem podszedł do bramy, która wyglądała na odporną na każde zaklęcie. Na każde, ale...
Niaziek uniósł rękę, z której trysnął świetlisty promień. Wrota nieznacznie pojaśniały, nie drgnęły jednak ani o milimetr. Nekromanta zamyślił się na chwilę, po czym wyprostował się na całą swą wysokość. Wyglądał teraz naprawdę imponująco, niestety jednak chyba nie zauważył, że elficki pocisk urwał mu kawałek lewego oka, co nieco przyćmiewało jego majestat.
Nulsimoor calvenna insidarri... insidarre valvende! – rozpoczął inkantację Niaziek. – Arvendill rrothainel! Malvedor! Przybądź, o demonie, przybądź, bracie, by zniszczyć ten elficki kurnik! Thenvel!!! Powietrze zawirowało, tworząc długi, czarny i mroczny krąg. W wampiry uderzyła fala gorąca. Po chwili krąg rozbłysnął ogniem, formując postać olbrzymiego, płomiennego demona o gorejących ślepiach. Niaziek podszedł do wielkiej bramy.
- Zniszcz ją! Nakazuje ci to Niaziek nekromanta, herdir noss Carine!
Demon łypnął na niego płomiennym okiem i ryknął nagle. Rzucił się na Niaźka, na szczęście ten szybko umknął, kryjąc się za swymi podwładnymi. Bestia nie zamierzała chyba jednak całkowicie ignorować polecenia, bo wkrótce zbliżyła się do bramy i zaczęła o nią rytmicznie uderzać.
Łup. – mieszkańcy twierdzy zamarli w pełnym grozy oczekiwaniu.
Łup. – potężna brama zawibrowała gwałtownie.
Łup. – wrota zatrzeszczały niebezpiecznie, demon wziął wielki rozmach i...
ŁUP! – olbrzymie wrota jęknęły przenikliwie, po czym rozsypały się w proch. Elfy w grodzie wydały z siebie okrzyki przerażenia. Niaziek uśmiechnął się z dumą. Zapomniał już, że to nie on rozwalił bramę. Udał się teraz prosto w kierunku wejścia do niezdobytej niegdyś Cytadeli.
Demon nie dał jednak o sobie zapomnieć. Zamierzył się na czarnoksiężnika ognistą maczugą, a ten uskoczył w dosłownie ostatnim momencie, wpadając na swoich dwóch żołnierzy i przewracając ich.
- Tfu, tfu, precz, psik, odejdź ode mnie, demonie! Twój czas dobiegł już końca... w promieniach słońca...?! Jak to było?! – wampir gorączkowo szukał w pamięci odpowiedniego zaklęcia.
- Ha! Wiem! IndePende!
Potwór zamienił się w ognistą chmurę, która w końcu zupełnie zniknęła. Niaziek wyprężył się dumnie. Obrońcy zamku jakoś ucichli, być może sparaliżowani strachem po pojawieniu się demona. Nekromanta skinął na żołnierzy, a potem z triumfalnymi okrzykami skierowali się do zdewastowanej Bramy. Niaziek wystąpił na czoło orszaku. Pomyślał o tym, że zostanie wreszcie panem tej wielkiej twierdzy. Wyobraził sobie awans na księcia wampirów i to, że podbija cały świat. Kapłan – jego kapłan, kapłan boga Niaźka! – zakłada mu diadem na łepetynę i koronuje na króla świata.
Nekromanta zaśmiał się obłąkańczo, przekraczając bramę.
Nagle śmiech zamarł mu na ustach.
W dolinie rozbrzmiał dźwięk rogu! Czysty, dźwięczny ton przeszył chłodne powietrze. Wampir z wyrazem zgrozy na obliczu obrócił się szybko w kierunku zielonej doliny. Wkrótce dało się usłyszeć stukot kopyt, który powoli narastał. Niebawem zza wzgórza wyłonił się wielki oddział elfów w złocistych zbrojach. Przewodził im złotowłosy rycerz trzymający w ręku długą, zieloną chorągiew. Niaziek popatrzył na nią i powoli, nie wierząc własnym oczom, odcyfrował wypisane złotymi zgłoskami słowo „L o r a l h a l”. Czarnoksiężnik przeklął własną głupotę. Jak mógł zapomnieć o leśnych elfach? To był najgłupszy błąd w całej jego pełnej głupich błędów karierze. Nie zastanawiał się długo. Wyciągnął przed siebie obie ręce i wypuścił na dowódcę oddziału potężną kwasową kulę. Oniemiały patrzył, jak jego kula rozpryskuje się o dziesięć metrów od elfa. Złotowłosy krzyknął:
- Virras, do boju! Pokażcie im, co to znaczy strach! Za Loralhal!!!
W tym momencie grot włóczni elfa ozłociły pierwsze promienie wstającego słońca. Odbiły się one od broni i wystrzeliły w kierunku Niaźka. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był nagły błysk, a potem uczucie zimna – zaprawdę, wielkiego zimna. Wampir zamienił się w kamień.

Aerion podniósł przyłbicę swojego hełmu. Z zamku wyległy już wszystkie pozostałe przy życiu elfy.
- Przybyłeś na czas, Aerionku! – uśmiechnął się szeroko Cornus.
- O tak, ja zawsze przybywam na czas! A teraz – dajcie mi z łaski swojej moje ulubione zamorskie kiełbaski! Myślicie, że tyle się najeździłem tylko z powodu tych pariasów?! – To mówiąc rycerz postukał kamienną figurę wampira w głowę.
- A swoją drogą, to myślę, że przy nich nie znajdziecie frykasów, bo się razem z właścicielami obróciły w kamień. Ale w oddziale Belcheda, którym już zajął się Ral, więcej było ludzi. Skocz, mój drogi Cornusie, zapytać się czy mają tam kiełbaski, dobrze? – uśmiechnął się elf.
- Dla ciebie wszystko!



100 lat później.
Wycieczka wampirów właśnie dotarła na pole przed Cytadelą.
- Patrzcie, patrzcie, tu są! – zapiszczał jakiś mały wampirek.
Starszy, elegancki jegomość o przenikliwym spojrzeniu postukał swoją laską w skamieniałą figurę wampirzego nekromanty.
- Hmm, patrzcie na tego. Ma wyjątkowo głupi wyraz twarzy. Z tego wnioskuję, że musiał być jakimś dowódcą.
Figura rzeczywiście miała idiotyczny (choć ekspresyjny) wyraz twarzy – oczy wampira wytrzeszczone były dziko, a język zwisał aż na brodę.
- Ech, ci nieudacznicy ze starych czasów – westchnął starszy wampir. – Dać się przyłapać słońcu. I elfom! – mówiąc to wampir wskazał na piękną Cytadelę, która stała tak jak kiedyś.
- Całe szczęście, że my jesteśmy inni – powiedział drugi.
- O tak, o wiele bardziej c y w i l i z o w a n i.

KONIEC

Żadna z nazw własnych i imion użytych w tekście nie ma na celu nawiązywać do jakiegokolwiek wymiaru rzeczywistości.
:lol:
Jeśli ktoś poczuł się powyższym opowiadaniem urażony, to...
znaczy, że ma powody do niepokoju. :)
Emblemat użytkownika
Aerion
 
Wiadomości: 91
Dołączył(a): So maja 06, 2006 7:46 pm


Powrót do Opowiadania



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość

cron