Trzy zachodzące słońca ostatecznie chowały powab swych blasków przed zbliżającą się nocą nie pozwalając na dokładną ocenę okolicy, ale silny zapach kwitnących owocowych drzew powodował że znajdujący się w pobliżu wędrowcy mogli uznać iż znajdują się niedaleko doliny wiśniowej zwanej Nangijalą.
Woń wychodząca z tej krainy była tak intensywna że mieszkańcy odległej Tolarii nazywali wiatr przynoszący ją w ich strony Wiśniową Zawieją. Dodatkowo o tej porze roku, a był to początek zimy, wiatr ten potęgował się co czyniło okolicę zalaną chmurami płatków, wirujących i opadających jednostajnym miarowym ruchem malując okolicę na biało. Ciekawostką było że drzewa w dolinie kwitły przez okrągły rok ale nie wydawały owoców, był to jeden z niewyjaśnionych cudów natury jakich bezmiar można było napotkać w tym zakątku świata. Niesamowicie wyglądały te kwitnące drzewa przykryte śnieżnobiałym puchem padającym z ciemnego pokrytego na całej widocznej stąd powierzchni chmurami nieba.
Niespodziewanie w tę spowitą białym kwiatowym pyłem przestrzeń wdarł się drapieżny zdobywca przestworzy, olbrzymi gryf sunący po zimowym niebie z olbrzymią prędkością. Opleciony uprzężą pozwalającą bezpiecznie przewozić na swym ciele dosiadających go jeźdźców, często korzystających z tego rodzaju transportu, także teraz niósł kogoś na swych skrzydłach. Zdawał się podchodzić do lądowania lub był wycieńczony, gdyż szeroko rozłożone skrzydła służyły teraz już tylko wyłącznie do w miarę bezpiecznego schodzenia w dół. Za nim również z olbrzymią prędkością, przecinając skrzydłami ciężkie masy powietrza sunęło kilka ciemnych kształtów. Jeździec co jakiś czas odwracał głowę patrząc jak daleko za nim znajduje się pościg, po czym kulił się chowając bezpiecznie w miękkim puchu swego towarzysza, jakby przypuszczając że lądowanie może okazać się ostatnim w jego życiu.
Gdy zbliżali się już do ziemi ale nadal nie wytracali prędkości, był już niemal pewny że z gryfem dzieje się coś niedobrego, a nabrał tej pewności gdy przesuwając mocowanie uprzęży pod swe ciało aby podczas lądowania nie odpiąć się i nie wypaść na niechybną śmierć wyczuł dwa masywne drzewce wystające z jego boku. Obejrzał się ponownie i dostrzegł niewyraźne kształty już tylko kilkanaście metrów za nimi. W następnej chwili uderzyli w ziemię. Śnieżnobiały puch wyhamował trochę ich pęd ale i tak gdyby gryf jeszcze żył po tym uderzeniu nie miał by już żadnych szans na przeżycie. Jeździec mocował się chwilę z zapięciami klamr, w końcu udało mu się odpiąć je i zeskoczyć z grzbietu stworzenia. Ponad jego głowami przeleciały dwa cienie niosąc ze sobą upiorny jazgot i kilka metrów dalej o ziemię uderzyły potężne kule ognia.
Szybko zebrał więc najpotrzebniejsze rzeczy, w biegu zakłądając te części wyposażenia które przeszkadzałyby mu w locie i które musiał zabezpieczyć zdejmując je uprzednio. Teraz to wszystko zabierało mu sporo cennego czasu, lecz w innym wypadku uprząż mogła okazać się niewystarczającym zabezpieczeniem i jeździec spadłby niechybnie w czasie snu kiedy to nie kontroluje się instynktów w stopniu który chroniłby przed takim zdarzeniem. Olbrzymia tarcza, zdobyta podczas oblężenia Almanhagoru, wprawne oko odkryłoby natychmiast jej dodatkowe walory ofensywne, niezwykłe lekkie nagolenniki wykonane z misternie dobranych stopów, podarowane mu przez cech kowalski z Tolarii. Lekka zbroja bojowa, kuta przez najprzedniejszych mistrzów Tagar, czy w końcu kunsztowne, powleczone najczystszym złotem naramienniki, jeden z symboli Cytadeli świadczący że jeździec przynależał do odziałów kontynentalnych. To wszystko próbował założyć na siebie ale w chwili gdy wróg szybował nad nim próbując trafić swym śmiercionośnym płomieniem porzucił część cennego uzbrojenia i wbiegł pomiędzy drzewa znajdując w nich schronienie. Gdy był już dostatecznie ukryty przystanął i spojrzał do góry. Cień nocy nie pozwalał na określenie przed kim konkretnie uciekał ale po jarzących się żółto ślepiach, a także po woni spalonej ziemi wysnuwał że były to czarne smoki, od niedawna sprzymierzone z Mrokiem. Nie był w stanie wypatrzyć kogo niosły, na to było rzeczywiście zbyt ciemno.
Drzewa dawały mu schronienie przynajmniej w tej chwili, zaczął więc rozglądać sie po okolicy. Nie odwiedzał tych części Drimith od kilkunastu lat, jednak pamięć podpowiadała mu że powinien udać się na północ, tam bowiem z tego co pamietał znajdowało się wejście do doliny.
Pochylił się, zgarnął trochę sniegu zaspokając pragnienie i rozpoczął wedrówkę pomiędzy drzewami kierując się w uprzednio obranym kierunku.
Poruszał się niemal całkowicie po omacku. Skręcał to na wschód to na zachód nie mogąc znaleźć odpowiedniego przejscia, okolica całkiem już utonęła w mroku, a na niebie co jakiś czas spośród chmur począł wygladać księżyc dający jednak zbyt mało oświetlenia aby cokolwiek bliżej rozpoznać. Ciszę mąciły jedynie jego kroki ale o to się nie martwił okolica prawdopodobnie była całkowicie niezamieszkana.
W pewnej chwili gdzieś w oddali usłyszał odgłos przypominajacy wycie, jak gdyby jakieś stworzenie poczuło zbliżający się kres męki głodu i bliskie zaspokojenie niemocy trawiacej jego żołądek od wielu dni. Mylił się jednak wcześniej, okolica była zamieszkana, a złowrogie wycie nie było oznaką przyjaznego potraktowania w razie spotkania. Przyspieszył znowu kroku, lecz siły nadal mu brakowało. Lecieli wszakże od kilku dni bez przerwy, odpoczynku było więc pod dostatkiem, ale były one naznaczone wcześniejszą nieustającą walką. Ponieważ przybył tu wprost z pola bitwy szedł za nim strach dodatkowo pętający ruchy, strach który zawsze towarzyszy nawet najwspanialszym wojownikom, a takim zdawał się być sądząc po uzbrojeniu i posturze, jednak nie obawa o życie powodowała jego zmęczenie lecz lęk o pomyślne wykonanie powierzonego mu zadania, które nadzwyczaj by zapewne skróciło toczoną od zbyt dawna już wojnę. Wszystko to powodowało że szybko ulegał on zmęczeniu, a jego umysł pragnący zapomnieć wreszcie o trawiącej go niepewności na dobre już rozpoczął swoistą walkę o przetrwanie potęgując uczucie zagubienia i niepewności.
Nad głową nadal słychać było niepokojące porykiwania smoków, jednak pomiędzy drzewami nie były one w stanie niczego mu już wyrządzić. Coraz bliżej natomiast niego znajdowały się już odgłosy ujadania. Nagle pomiędzy drzewami na wysokości sięgającej jego ud dojrzał wpatrzone w siebie ślepia.
Wilki - pomyślał - jeśli niewielkie stado, poradzę.
Przymocował tarczę do prawego ramienia, lewą ręką dobył jarzącego się złotym blaskiem miecza i przykucnął. Rozejrzał się, wokół niego teraz już świeciło morze jaskrzących posród mroku oczu, wilki podchodziły coraz bliżej. Szara wypłowiała sierść odsłaniała wychudzone ciała i swiadczyła o wymęczeniu głodem, więc podróżnik nie czekał na atak. Natarł z impetem na pierwszego, znajdujacego się najbliżej przeciwnika i rozpłatał go jednym zręcznym ruchem. Wilk zaskowyczał i padł, a jego kompani odsunęli się natychmiast pomiędzy drzewa.
Sprytne nadzwyczaj - przebiegło mu przez myśl - zły znak.
Wyprzedzając wypadki uderzył na kolejnego który wydostał się spomiędzy zarośli. Teraz walka rozgorzała już na dobre, widać było że rzemiosło wojownicze zdawało sie nie mieć dla niego żadnych tajemnic, po kilku zaledwie minutach ziemia spływała krwią, ale wilków jakby ciągle przybywało. Podróżnik odstąpił na chwilę od walki, wprawnym okiem ocenił sytuację po czym odpiął tarczę odrzucając ją na bok i dobył drugą reką inkrustowanego, zakrzywionego pod niebywałym kątem sztyletu. Teraz naprawdę było na co popatrzeć. Wilki ginęły jeden po drugim. Strach przed śmiercią całkowicie zagłuszony został przez hipnotyczny obraz tańczącego jakby, lecz przynoszącemu nie radość a ból stan zapamiętania bojowego w jakim znajdowała się atakowana przez nie ofiara. Napierały więc kolejno na niego i ginęły, złote ostrze wirowało w powietrzu przynoszac śmierć sztylet zaś rozcinał gardła z taką mocą że siła ta niemal wypychała trzewia poprzez rozcięte krtanie. Po kilkunastu minutach było po wszystkim, podróżnik rozejrzał sie wokół, wycie ustało, jednak niepokojące uczucie nie opuszczało go nadal. Pomiędzy drzewami stało nadal duże stado, które jednak nie próbowało opuścić bezpiecznych pozycji, nadomiar nie wydawało z siebie żadnego głosu wpatrując się nieruchomo w walczącego jeszcze przed chwilą człowieka. Istnie przerażający widok.
Tak nie zachowują sie bezmyślne stworzenia - pomyślał wojownik - Wilkoludzie?!
W jednej chwili wilki stanęły na dwóch łapach przybrawszy postacie dorównujące wysokością ludzkim wymiarom. Teraz było już czego się obawiać. Kilkanaście postaci podchodziło bez lęku w jego stronę. Wojownik rozglądał się szukając wyjścia z tej sytuacji, nie znalazłszy niczego zwrócił się o pomoc do swych bogów, jednak i z tej strony nie znalazł wsparcia, jedyne co mu pozostało to zaskoczyć swych przeciwników brawurowym atakiem. Rzucił się więc ponownie w wir walki. Jednak już po pierwszych uderzeniach wiedział że nie da rady. Wilkoludzie uchylali sie przed jego ciosami, zręcznością przewyższali go kilkukrotnie więc ciosy trafiały w pustkę, jedyne czego przybywało to ran. W końcu porzucił walkę i uskoczył między drzewa puszczając się pędem w stronę północnych krańców tego lasu gdzie wydawało mu się że muszą stać jakieś zabudowania. Stworzenia opuściły się na cztery łapy i ruszyły za nim w pościg. Biegł ile sił w niezbadanym kierunku, jednak po kilku minutach drzewa zaczęły ustępować i na północy dostrzegł jakiś większy przesmyk pomiedzy nimi.
Ruszył w tamtą stronę, jednak wiedząc że jeśli nie odnajdzie zaraz schronienia bedzie to jego koniec. W końcu wyczerpanie było tak wielkie że upadł bez sił, odwrócił się i zauważył że przeciwnik w sile kilkunastu stworzeń stoi niemal nad jego głową. Począł się czołgać, wreszcie wstał ale poczuł na plecach uderzenie i znowu upadł tym razem przyciśnięty ciężarem bestii.
Gdy odwrócił się ujrzał pysk wilkoczłeka ociekający śliną tuż nad swoją głową. Szybkim ruchem wydobył sztylet i wbił go w bok stworzenia. Zraniona bestia wydała z siebie przerażający ryk. Strach i rozpacz że oto przyjdzie mu tu zginąć opanowały jego świadomość nie pozwalając wydostać się na zewnątrz jakiemukolwiek działaniu. W przeszłości walczył niezliczoną ilość razy, odbijał z rąk Mroku skrawek po skrawku ukradzionego swiata, przywracał godność, nadawał honor, był razem z pozostałymi kompanami drużyn Cytadeli symbolem odwrotu Ciemności, a teraz przyszło mu tu samotnie stanąć naprzeciw śmiertelnym stworzeniom jak on sam z krwi i kości i czuł że koniec jest nieuchronny. W tej samej chwili zmysły powróciły i wiedział że to jego krzyk, krzyk zawodu i złości. Ostatnim już wysiłkiem poderwał swe mięśnie i wstał. Bestia przed chwilą tocząca na niego swe plwociny leżała obok martwa. Reszta wilkoludzi stała czekając na jego ruch. Bali się. Nigdy nie dane im było odpierać ataków jednego człowieka w dodatku w ciągu kilku chwil na własne oczy dane im było ujrzeć zagładę prawie całej swej sfory. Stali tak naprzeciw siebie i czekali.
Wtem w pobliżu rozległ się szmer i jakiś głos w nieznanym narzeczu powiedział kilka ostrzegawczo brzmiących słów, w jednej chwili stworzenia opadły na cztery łapy i rozpierzchły się na wszystkie strony.
Podróżnik odrócił się i dostrzegł postać podobną ludzkiej. Zasłonięta twarz nie pozwalała ocenić rysów twarzy, nie wiedział czy wybawiciel jest mężczyzną czy kobietą, jakiej rasy przedstawicielem. Chciał podejść bliżej jednak postać uprzedziła jego zamiar. Wyciągnęła rękę i wskazała północny kierunek po czym jej sylwetka rozmyła się pomiędzy drzewami. Podróżnik klęknął a następnie upadł twarzą na śnieg. Rozsądek ustąpił miejsca zmęczeniu, radość wyzwoliła dodatkową ufność w sprzyjający los, leżał więc i zanosił modły do swych patronów, nie bacząc już na niebezpieczeństwa okolicy. Nawet smoki nie byłyby go w stanie teraz poderwać do ucieczki.
Po kilkunastu minutach wstał i spojrzał we wskazanym przez wybawiciela kierunku. Na północy widać było jakieś zabudowania, oraz światło które migocząc wskazywało drogę zagubionym tu podróżnikom. Wyciągnął kaptur z przypiętej do boku sakwy, nasunął na głowę zakrywając swe oblicze i ruszył w stronę osady.