Nefrat
Nagi człowiek zwisał głową do dołu ze stropu. Wokół jego chudych łydek owinięte były masywne łańcuchy, a z poranionych kostek spływały strużki krwi. O tak, pomyślał Yakob, delikatność nie jest wskazana. Bo jeszcze, psiejuchy, pomyślą, że na popas tu przyjechali.
- Gadaj. Dla kogo wiozłeś wino mszalne? Gdzie je wiozłeś? - nefrat patrzył prosto w oczy wisielcowi. - Nie będziesz gadał? No, to pokażę ci, do czego służą te oto, zważaj skrupulatnie na me słowa, obcążki. Tymi oto cążkami złapię cię za twojego żałosnego ptaszka i ciągać będę, aż się tęgo rozchuśtasz. A kręcić będę jak korbką. Co tam szepczesz, dziadu? Jak się owa wieś nazywa? - Yakob zbliżył ucho do zmasakrowanych ust nieszczęśnika.
***
Karczmarz o mało się nie zatchnął widząc, jak Yakob wchodzi do oberży. Reszta gości, rzuciła jeno okiem i, rzekłbyś, zniknęła. Nefrat zrzucił kaptur z głowy i dziarsko pożeglował wprost do ławy umiejscowionej najbliżej kominka. Odpiął miecz, usiadł i energicznie zatarł dłonie, po czym ze zdziwieniem spojrzał na karczmarza.
- Mowę odjęło? A gdzie zwyczajowe "co podać"? Chyżo, skocz po coś do żarcia, bom głodny jak wilk. No chyba, że zaawansowana podagra chyżo skakać nie pozwala, hę?
- Już, już, wielmożny, pędem!
- Kasza - Yakob wskazał palcem oberżystę - zważaj na me słowa, ma być ciepła, a baranina miękka, a nie twarda jak moje podeszwy. Wino też podaj. A będzie ochrzczone, to ci urządzę takie chrzciny, że mnie popamiętasz.
Karczmarz jakby dostał skrzydeł. Uwijał się na zapleczu niedługi czas i oto stała przed Yakobem miska kaszy i kubek wina. Nefrat spojrzał na kubek nad wyraz jadowitym wzrokiem.
- Kubkiem mię częstujecie, oj, cny gospodarzu, liczyłem na większą gościnność.
- Wybaczenia prosim - stęknął gospodarz; wkrótce, obok kubka, stał brzuchaty gąsiorek.
Humor poprawił się nefratowi znacznie. Łowiąc w kaszy kawałki mięsa, kątem oka obserwował kobietę, która właśnie pucowała zawzięcie jedną z ław, pod którą spał spory, pręgowany kocur.
- Hola, dziewko! Choć-że no tu - krzyknął do niej.
Dziewka służebna podniosła głowę i spojrzała z bojaźnią na nefrata. Nieśmiało, kroczek po kroczku, zbliżała się do ławy, na której zasiadał Yakob. Nefrat otaksował ją wzrokiem. Włosy długie, splecione w prosty warkocz, nos lekko zadarty, twarz pucułowata. A niżej - spore cycki.
- Córko... - rzekł przymilnie - jeśli będziesz nadal tym tempem do mnie podpełzała, wierę, że urośnie mi broda po kolana.
Gdy już była tuż-tuż, nefrat błyskawicznie chwycił ją za nadgarstek. Nie nazbyt silnie, co to to nie, Yakob słynął z nadnaturalnej wręcz delikatności wobec niewiast. Dziewka widać nie poznała się na tej delikatności, bo zbladła jak papier.
- No, spokojnie, spokojnie. Siadaj sobie, dziewczyno. Oberżysto, dajże kubeczek tej tutaj chożej dziewoi.
Dziewczyna usiadła, sztywno jak kukiełka. Zaraz też pojawił się kubek.
- Z okolicy, jak mniemam? - retorycznie spytał nefrat. - A jak się wabisz, dziecko? No, nie krepuj się, daj, poleję ci.
- Maryśka... Ppppanie.
- Ładnie. Maryśka z... Pal licho skąd. I tak poetycko. No, golnij sobie jeszcze raz.
- Dzięki ci panie, jjja tylko prosta dziewucha, czymże sobie zasłużyłam...
- Oj, zasłużyłaś sobie, zasłużyłaś - mruknął nefrat, patrząc na piersi służącej - że się tak wyrażę, całą sobą.
Dziewczyna pokraśniała, ciężko było stwierdzić czy ze wstydu, czy wręcz odwrotnie.
- Powiedz-że mi, Marysiu, którędy najszybciej do Wychwostu dotrę?
Dziewczyna zamemlała coś niezrozumiale.
- Hę?
- Na skrzyżowaniu skręcicie tamój, kędy brzoza przy drodze stoi.
- To w lewo mam skręcić czy w prawo?
- Eee... - dziewucha popatrzyła bezradnie to na jedną dłoń to na drugą, usiłując prawdopodobnie zgadnąć, która jest lewa, a która prawa.
- Ech... Jeszcze ci poleję. Duszkiem, duszkiem, nie sarkaj. No to jak?
- Brzoza jeno z jednej strony roście, nie lza się pomylić.
- No niech ci będzie, brzoza powiadasz.
- Nie inaczej - dziewczyna popatrzyła tępo na kubek.
- Wybraliście, panie, do rozmowy złą osobę - rzekł dotąd milczący chłop w szarej siermiędze, siedzący wedle sąsiedniej ławy. - Durna ona by pniak w boru, co wam trzeba wiedzieć rzekę, ino nie o suchym gardle. Nefrat zmierzył go dobrotliwym wzrokiem.
- No to siadajcie do kompanii. Gospodarzu, dajcie temu dobremu człowiekowi piwa... A ty gdzie, moja piękna, tyłek podrywasz? Siedź, siedź i pij. Wielce mi miłe twoje towarzystwo.
Gospodarz przyniósł dzbanek z odłamanym uchem i postawił przed chłopem. Ten skwapliwie nalał sobie pełny kufel i wziął potężny łyk. Piana spłynęła po szczeciniastej brodzie, chłop wytarł usta rękawem siermięgi.
- Zwać was, dajmy na to, jak? - spytał Yakob.
- Radoch jestem, jaśnie wielmożny, do usług. Przednie piwo, powiadam wam, panie, przednie!
- Z usług korzystać raczej nie będę, a o zaletach tych szczyn też mi się słuchać nie chce. Gadaj lepiej, czy daleko stąd do Wychwostu. Znacie to sioło?
- Jakże miałbym nie znać. Ot, będzie z trzy dni koleśno, na skrzyżowaniu...
- ...skręcić w stronę brzozy...
- ...w stronę brzozy, słusznie prawicie, a potem prościusieńko. A po cóż waszmość pyta, jeśli można wiedzieć?
- Nie można wiedzieć.
- Nierozmowniście, panie, zbytnio. Zresztą, co mnie tam do waszych spraw. Dobrze jednako zrobiliście nie jadąc po nocy. Bo tu po nocy nieprzezpiecznie barzo...
- A to czemu niby? - spytał nefrat nieco znudzonym tonem. Milcząca dziewczyna bez dalszych ponagleń ze strony Yakoba dolała sobie wina.
- Bo to widzicie, co kto w nocy z doma wychodzi, to rzadko kiedy wraca - Radoch poskrobał się po rzadkich włosach. - A ci, co wracają, rzadko kiedy o zdrowych zmysłach. Był tu jakiś czas temu dziad proszalny, co to bajędy a legendy opowiada. I prawił, stary piernik, że jeśli wziąć i zerwać po nocy, gdy miesiąc w pełni świeci, wilczomlecz rosnący na żalniku i sprawić z tego wywar, to wywar taki, he, he, wzmaga jurność chłopa jak się patrzy.
- Zajmująca historia - nefrat ziewnął lekko. - I co dalej?
- Ano, kowal się nasłuchał, a że powszechnie wiadomo było, że choć miecze a siable robił przednie, to jego własnej, przyrodzonej siabli do żelaznej brakowało, he, he, sporo, to poszedł był na żalnik nocną porą...
- No i?
- Ano, wiela z niego nie zostało. Widać ghule go zeżarły.
- Piknik znaczy sobie urządziły - przerwał nefrat udając zainteresowanie.
- Co tam sobie ghule urządzały to nie wiem - odparł Radoch. - Jako mówię, zeżarły. Powiadali, panie, że kości kowala, panie, oho, leżały rozrzucone po całym smętarzu. Wylizane ze śpiku, hep! - chłop zaakcentował wypowiedź solidnym czknięciem.
- Pasjonujące.
- Fff - wypuściła ze świstem powietrze dziewczyna. - A jam ffidziała jakośś tak pshed... Kiedysh tam no... łysyyy dziatt pshejeshdżałł iii...
- No dalej - zachęcił nefrat i nadstawił demonstracyjnie ucho.
- ...iii phafiłł cośśś ooo, beeek, o gshheehachh, machhhałł rękkkamii jahby siee od muchh opędzałł, błooogosłahwie wass, prawiłł, iii... - Nie skończyła. Wsadziła głowę pod stół i efektownie obrzygała nefratowi buty. Yakob odepchnął ją z obrzydzeniem. Kobieta, całkowicie nieświadoma tego co się wokół dzieje, zwaliła się jak kłoda na podłogę. Chłop w milczeniu dolał sobie piwa, na jego twarzy odmalował się wyraz niepokoju.
- Ktoś przejeżdżał tędy, Radoch?
- Nie licząc waszmości - burknął - to nic mi o tym nie wiadomo.
- No to kogo niby miała na myśli nasza Marysieńka?
- Ot, plecie, panie, nie lza było jej tak spijać. No, dzięki najśliczniejsze za piwo. Mus mi iść.
Radoch chciał wstać, lecz nefrat z szybkością żbika złapał go za czuprynę i grzmotnął radochową głową o ławę. Kot śpiący pod sąsiednim stołem obudził się i uciekł czym prędzej. Karczmarzowi opadła szczęka.
- Łgać to możesz swojej babie, jak cię zdybie z dziewką w stodole. Ale nie mnie. I od stołu się wstaje, zważ na me słowa, gdy zezwolę.
Powtórne uderzenie o ławę.
- I rad też nie będziesz mi udzielał. Zrozumiałeś?
- Hghrr...
Łup!
***
Nefrat obudził się i spojrzał na wypięty zadek Marysieńki. Ech... Wstał z barłogu i przywdział swoje ubranie. Otworzył drzwi na korytarz, z dołu dochodziły dźwięki trzaskającego paleniska oraz gromkie chrapanie, dobywające się gdzieś z zaplecza szynkwasu. Jak zauważył Yakob, Radoch gdzieś zniknął. Pewnie się ocknął i poszedł do domu, nefrat nie przejął się tym zbytnio.
Zszedł ze schodów i udał się do wyjścia. Drzwi skrzypnęły potępieńczo, ale nikt nie zareagował.
Na dworze panował jeszcze mrok. Nefrat, nie zaprzątając sobie głowy zamykaniem drzwi do oberży, poszedł do stajni. Gdzieś z boku zahukała sowa. A potem usłyszał trzask pękającej gałązki. Wolno odwrócił się w stronę, skąd doszedł dźwięk. Z mroku wyłoniły się trzy postacie. Dwie z nich trzymały w rękach solidne pałki, jedna, ta z tyłu, trzymała zakrwawioną szmatę przy ustach.
- Psheshadzihicie, wybhiliście mi wshyhkie pchednie hęby - wycharczał ten z tyłu. - Tehas dohtaniecie naushke.
- Radoch, przyjacielu - nefrat uśmiechnął się ciepło. - Chyba nie macie do mnie żalu, co?
- Osh ty skhuhwysynu, bhać go chopy!
Dwaj mężczyźni z pałkami zbliżali się małymi krokami. Pałki podnieśli wyżej. Tęższy z napastników zaatakował pierwszy. Yakob uniknął ciosu kocim ruchem i kopnął w zadek atakującego. Ten, pędzony siłą rozmachu i przyspieszony kopniakiem, wyrżnął na ziemię jak długi. Nefrat z całej siły nadepnął mu na kark. Coś chrupnęło paskudnie. Drugi zatrzymał się, niezdecydowany.
- Na ssho czhekash? - zaseplenił Radoch i splunął krwią.
- Właśnie, na co? - zapytał słodko nefrat.
- Srał to sobaka, Radoch! To jakiś charakternik - krzyknął trzymający pałkę, odrzucił ją precz i puścił się biegiem w mrok. Nefrat odprowadził go wzrokiem. A potem ruszył wolno w stronę Radocha. Ten zaczął się cofać, cały czas trzymając przy ustach zakrwawioną szmatę.
- Radoch. Nie dość, że łgałeś w żywe oczy, to jeszcze nasyłasz na mnie swoich koleżków. Tak się nie traktuje przyjaciół - rzekł zimno Yakob. Cofający się chłop potknął się o coś i pacnął tyłkiem o twardą ziemię. Nefrat stanął nad nim i podniósł rekę. Ta zaczęła emanować chorobliwym, zielonkawym blaskiem.
- Poznaj nefrata.
W oczach Radocha pojawił się cień zrozumienia i pierwotna groza. A potem zaczęło się nieopisane cierpienie.
***
Wichura chłostała twarz Yakoba niemiłosiernie, dali bóg, jakby za jakieś przewinienia. Nefrat owinął twarz szczelniej czarnym szalem, by choć trochę uchronić się od przenikliwych podmuchów. Co gorsze, od wielu dni padał zimny, nieprzyjemny deszcz. Teraz, co prawda, chwilowo przestał, ale to wcale nie poprawiało Yakobowi humoru. Trakty w tej części księstwa nie były utwardzane brukiem, tedy nie dziwota, że przypominały błotniste rzeczki. Soczyste mlaśnięcia, dobywające się spod kopyt wierzchowca zdążyły zbrzydnąć niemiłosiernie nefratowi. Z nutą niepokoju myślał o tym, że koń zgubi podkowy albo, co gorsza, okuleje. A podróż na własnych stopach nie uśmiechała się Yakobowi. Wcale a wcale.
Minąwszy niewielki zagajnik rachitycznych sosenek, podróżnik dojrzał upragniony cel wyprawy: sioło Wychwost. Sioło, jak wszystkie sioła w całym księstwie, otoczone było palisadą. I to wcale nie dla krotochwili, Yakob wiedział o tym doskonale. Po lasach kręciły się wszędobylskie ghule, a i wycie verwilków nie było rzadką muzyką nocy.
Nefrat stanął w strzemionach, wstrzymał konia i spojrzał spod kaptura na strażnicę, wnoszącą się nad bramą. Otwory w wieży, które ktoś na wyrost mógłby nazwać oknami, ziały czernią.
- Otwierać, w imię jego książęcej mości Wratslava vatr Jyhablut - ryknął. Wichura zawyła w odpowiedzi ze zdwojoną siłą. Nefrat wziął głębszy oddech. W końcu z ciemności otworów dobiegł go chrapliwy głos:
- A kogo niesie o brzasku?
Nefrat zmełł przekleństwo w ustach.
- Nefrat jego książęcej mości Wratslava!
Cisza przeciągała się chwilę. Chwilę, jak dla Yakoba, przydługą. W końcu odezwał się inny, nieco głębszy głos.
- A czego może w naszym spokojnym siole szukać nefrat jego książęcej mości?
Czy mi się wydaje, przeleciało Yakobowi przez myśl, że słyszy nutkę niepokoju? Ha, ale to nic dziwnego. Hołota zawsze czuje niepokój, gdy w pobliżu jest nefrat. Szczególnie, jeśli nefrat się tobą zainteresuje, można powiedzieć, zawodowo.
- A to - rozdarł się Yakob - jest moją sprawą. Nie będę się spowiadał byle kmiotowi, na dodatek stojąc po kolana w błocie! Stwierdzenie nie było ścisłe, albowiem nefrat nie pofatygował się, by zsiąść z konia.
- Otwieracie, czy mam sobie sam otworzyć?
- Już, już, wybaczcie. Cnotą w dzisiejszych czasach jest patrzeć na ręce tym, którzy przekraczają próg twojej sadyby.
Ktoś schodził po drewnianych schodach, według Yakoba stanowczo zbyt wolno. W końcu usłyszał sapnięcie i dźwięk zdejmowanego skobla. Jedno ze skrzydeł bramy uchyliło się nieznacznie.
- Aj, tfu, tfu, błoto - charkał głos wartownika.
Nefrat uderzył piętami boki konia i, nie zsiadając, przecisnął się przez szczelinę. Tuż za zadem ogiera wrota znowu się zawarły i skobel opadł ze zgrzytem. Yakob wolniutko obrócił konia, uśmiechnął się dobrotliwie do strażnika (który, jako żywo miał ponad pięćdziesiąt lat) i smagnął go przez zasuszony pysk nahajką, która nie wiadomo skąd wzięła się w jego dłoni. Strażnik zatoczył się, jednocześnie chwytając obiema rękami za twarz.
- To - syknął Yakob - potraktuj jako naukę dla cię. Na naukę, zważ, nigdy nie jest za późno. Rozkazy nefratów szpagatami wykonywać, rozumiecie? A teraz won. Co ja widzę, co to ma być za tempo? Jeszcze raz przez pysk nahajem? No, postępy. Na naukę wżdy jest czas.
***
Yakob wypytawszy uprzednio drugiego strażnika o drogę do domostwa wójta, skierował się prosto do największego budynku w siole. Na rozmokłych ścieżkach między chatami nie było nikogo, ani żywej duszy. Wszyscy spali. Niektórzy, być może, ostatni raz; nefrat miał o to zadbać.
Jeszcze kur nie zapiał, ba, jeszcze nie pomyślał, by zapiać, a już Yakob stał na progu domu wójta i tłukł pięścią w drzwi.
- Otwierać z rozkazu jego książęcej mości Wratslava vatr Jyhablut!
Po chwili dało się usłyszeć pospieszne gmeranie przy skoblu, drzwi otwarły się nieznacznie. Wyjrzał zza nich człowiek z pomarszczoną twarzą, na głowie miał szlafmycę. Yakob nie miał czasu na dłuższe prezentacje. Pchnął silnie. Człowiek w szlafmycy poleciał na ścianę, nefrat wszedł do środka i zamknął drzwi piętą.
- Wójt?
- E-ee...
- Z kozą mam rozprawę, czy jak? Odpowiadaj chyżo! Zważ, abyś wystarczająco chyżo odpowiadał!
- Jjjam wwójt...
- Co to, śpicie o tej porze? Co to za zwyczaje? Zważ, że ja od trzech dni na nogach! Oj, rozleniwiliście się, dziadku. Ale nie będziemy tu tak w przedsionku dywagować. Uspokójcie się, spokój mówię i prowadźcie na salony.
Wójt niemrawo skierował się do jednej z izb. Yakob jak cień podążył za nim. Izba była, jak to barwnie kiedyś określił przyboczny księcia, prostacko swojska. Ot, klepisko, piec i pokraczne meble. Nefrat zasiadł na jednym z zydli i łaskawie pozwolił wójtowi uczynić to samo.
- Wójcie, bez wstępów będzie, bo czas nagli. Wiecie kim jestem?
- Wiem - burknął starzec i strzyknął śliną na klepisko. Ręce nadal mu drżały. - Wyście nefrat.
- Ufam, że wiecie czym się zajmuję?
- Wiem. Doprawdy, nie wiem czemu nefrat jaśnie księcia pana łomocze do mych drzwi z samego rańca. Wychwost to spokojne sioło, podatki płacim księciu regu... regularnie.
- Panie wójcie, to mnie akurat najmniej obchodzi - Yakob uśmiechnął się paskudnie. - Wiadomo mi z pewnego źródła, że przybył tu jeden człowiek, całkiem niedawno...
- Przybył? Nic mi o tym...
- Wójcie! Nie wystawiajcie mojej cierpliwości na próbę.
- Aj, no tak - wójt pacnął się w czoło. - Ano, przybył jeden taki. Jedni powiadają, że filozof... - nefrat pokręcił głową nieznacznie.
...inni, że alchemik... - nefrat powtórnie zaprzeczył ruchem głowy.
- ...czy inszy.
- Inny, powiadacie... A ja myślę, że to był... - nefrat zrobił wymowną pauzę.
- Że niby - wójtowi zadrżała broda. - ...że niby ksiądz?
- Utrafiliście w sedno, panie wójcie.
- A bo ja tam wiem kto on taki... - mruknął wójt i wzruszył ramionami. Głos miał nieopanowany. - Cięgiem siedzi w tej swojej siedzibie i nosa nie wyściubia.
- Wójcie, łżecie. Co ciekawe, wszyscy kłamią, gdy ich o to pytam. Wiecie, co ja robię z takimi, co to nie mogą się zebrać na daleko idącą szczerość?
- Panie nefracie... Darujcie...
- Już za późno, wójcie. Trzeba było powiadomić nefratów, gdy tylko klecha przekroczył bramę. Na szczęście przybyłem tak czy owak. No, ale do rzeczy. Gdzie go znajdę?
***
Kilka minut później nefrat stał przed kamiennym budyneczkiem, przypominającym kryptę. Wszedł do niego bez lęku. Na środku stały trzy kamienne sarkofagi.
- Nefherek - rzekł, podnosząc lewicę.
Powietrze nasyciło się mocą.
- Nekhrozon. - ręką zatoczył władczy łuk.
-Thalis! - wieka zadrgały. Nefrat podniósł obydwie ręce w górę.
- Volth vine! Tasaris! - gwałtownie spuścił dłonie w dół, aż rekawy zafurgotały.
Wieka sarkofagów odsunęły się ze zgrzytem. Trzy uzbrojone w jatagany szkielety niemrawo wydostały się z kamiennych grobów i stanęły rzędem przed nefratem. W ich oczodołach płonęło zielonkawe, chorobliwe światło.
- Czas wyplenić religijną zarazę - mruknął Yakob.
***
Nefrat wraz z obstawą wędrowali przez sioło. Spod ich nóg umykały utaplane w błocie kury, a ludzie chowali się w domach. Widok zaiste miał w sobie coś z upiornego Danse Macabre. Yakob, ubrany w czarny, postrzępiony habit z zarzuconym na głowę kapturem i szerokimi rozcięciami od biodra, z mieczem przytroczonym do masywnego pasa. Trzy szkielety z nefratrium, odziane w kolczugi i hełmy, ze straszliwymi jataganami w kościstych palcach.
Wkrótce owa upiorna procesja stanęła przed niepozornym budynkiem, którego ściany na parterze zbudowane były z nieociosanego kamienia. Na drewnianym łuku, po dokładniejszym zbadaniu, można było zauważyć krzyż, wpisany w okrąg. Znak proroka Jeremiasza.
- Otwierać w imię jego książęcej mości Wratslava vatr Jyhablut! - ryknął z mocą nefrat. Odpowiedziała mu głucha cisza. Yakob skinął na jednego ze swoich przybocznych. Ten uderzył z mocą barkiem w okute wrota o dwóch skrzydłach, lecz te ani drgnęły. Znak krzyża na łuku nieznacznie pojaśniał.
Nefrat rozejrzał się wokół siebie. Na jednym z wozów leżały bale sosnowe, zapewne używane do naprawiania chat. Gestem rozkazał swoim podwładnym wziąć jeden z nich.
- Otwierać, bo rozpierdolę te wrota! - krzyknął Yakob. Nadal odpowiadała tylko martwa cisza. Dopiero po chwili dało się z wnętrza dosłyszeć jakieś szepty.
- Sami tego chcieliście! Rozwalać! - na głos wypowiedział nefrat, choć, oczywiście, szkielety nie miały uszu.
Ożywieńcy to wspaniali słudzy. Nigdy, ale to nigdy nie negują rozkazów. I wykonują je bez ociągania. Tak też było i tym razem. We trzech podeszli do wrót i uderzyli. Drzwi skrzypnęły, ale nie puściły. Za każdym ciosem tarana krzyż na łuku jaśniał, by zaraz potem zblednąć i zgasnąć.
- Jeszcze raz! - znowu na głos rozkazał Yakob.
Uderzenie. I znowu błysk znaku. Nefrat zaczął śpiewać w jakimś dziwnym, niepokojącym języku. Zaśpiew nie odbijał się echem. On napierał na wrota. Kolejne uderzenie tarana nadwątliło widocznie ich wytrzymałość. W końcu, przy ostatnim uderzeniu, wrota rozwarły się z trzaskiem, pękł łańcuch, którym zawarto je od wewnątrz. Znak na łuku pojaśniał po raz ostatni, po czym blask popękał i rozpadł się niczym lustro.
Nefrat wkroczył do wnętrza. Jak się spodziewał, była to kaplica. Z jednej i drugiej strony czerwonego dywanu stały wąskie ławeczki. Przy przeciwległej ścianie stał stół, na którym były gliniane naczynia, a za stołem drewniany krzyż, symbol proroka Jeremiasza. Pachniało świecami i czymś jeszcze. Kadzidłem. Odwrócony plecami do drzwi klęczał łysy człowiek w burym habicie. Modlił się. Yakob podszedł do niego i położył swoją bladą dłoń na jego ramieniu.
- Teraz - warknął - modlitwa już ci nie pomoże.
***
Na szczęście karczma w Wychwoście miała loszek. Nefrat rozkazał przytargać tam potężny, dębowy stół z klamrami na dłonie i nogi. Ksiądz leżał nagi, dygocząc z zimna i ze strachu. W rogach stały szkielety, martwo obserwując jego wychudłe ciało. Yakob usiadł przy starcu, nachylił się i szepnął mu do ucha:
- No? Gadaj.
- Plugawcze... Piekło, piekło... - kapłan, trzeba mu to przyznać, był odważny.
Nefrat ziewnął przeciągle.
- Tak sobie właśnie myślałem, że nie będziesz chętnie zeznawał. Ale mamy na takich jak wy sposoby... No, ale do rzeczy. Teraz grzecznie wyznasz mi imiona swoich owieczek, księże.
Ksiądz plunął mu w twarz. Nefrat chwycił go za brodę i mocno pociągnął.
- Wójta sobie podaruj. On już siedzi, o, tam za drzwiami, związany jak prosiak na rzeź. I na niego przyjdzie pora - syknął Yakob.
- Precz, nekromanto podły, plugawcze potępiony! - wycharczał księżulo.
- Powtarzasz się. No... - Yakob mocno ścisnął księdza za jądra, aż torturowany kapłan jęknął. - Teraz nauczysz się śpiewać. I to nie będzie Kyrie Eleison.
Ksiądz jęczał, nefrat ściskał, szkielety patrzyły.
- Twoja wiara - warknął Yakob - rozpadła się jako ten znak nad wejściem do twojej kaplicy. Nie chroni cię już.
Gestem przywołał jednego ze szkieletorów.
- Popatrz mu głęboko w oczęta, księże. Przypatrz się skrupulatnie. Bo oto wkrótce będziesz taki jak on. Martwy. Ale, przysięgam ci na twojego Jeremiasza, będziesz ruchliwszy, niż za życia.
***
Yakob siedział w siodle swego karego rumaka i patrzył na pochód kilkunastu zakutych w łańcuchy ludzi, którzy wyłaniali się z bramy grodu. Po bokach szło kilku zombi, których Yakob osobiście musiał sporządzić. Szkielety z nefratrium wróciły do swoich sarkofagów. Do następnego razu.
Ponurą procesję otwierał kapłan. Miał opuchnięte nogi, pękniętą wargę oraz złamany nos. Ale nefrat nie zabił go. O nie, on musi wyspowiadać się w lochu księcia ze wszystkiego. A w szczególności ze swojej wiedzy na temat siatki wyznawców proroka, która prężnie działała na terenie księstwa. Zostanie tam poddany prawdziwie wyrafinowanym torturom. Ale, uśmiechnął się nefrat do siebie, już teraz ma przedsmak tego, co go czeka. Oto zombi, które eskortowały więźniów, Yakob sporządził z kościelnego i ministrantów. O tak... Już wiesz, co cię czeka, kapłanie.