Wrota

Opowiadania o historiach dziejących się w świecie Laca.

Moderatorzy: Thail, łowcy trolli

Wrota

Wiadomośćprzez Derthen » Cz kwi 27, 2006 5:57 pm

Słońce przygrzewało swym promieniem wszelką nieosłonioną materię, podczas, gdy grupa maruderów szukała schronienia w karczmie. Wśród nich można było gołym okiem dostrzec zwykłych obywateli i kilku przyjezdnych krasnoludów z gór Pandok. Pośród ludzi byli też półelfowie, którzy w dużej części pochodzili z tutejszych lasów będąc cenionymi Opiekunami Zieleni. Reszta zaś, nie umiłowała sobie życia między elfami. Owe mieszańce zamieszkałe w tych stronach miały ostre rysy twarzy, na których wbrew pozorom rzadko malowała się złość. Istoty te były spokojne, obcowały z naturą, a ich pradawne mądrości przewyższały każdego mędrca. Człowiek zaś, któremu dane mieszkać jest tam, byli wysocy, często dosyć tędzy i czasem grubi, co zależało od stanu ich stanu majątkowego. Ich twarze nie były zorane przez mrozy, jednakże ogorzałe od rażącego ciepła. Wszechobecność gorąca dała swe piętno na pobliskich terenach - w północno-wschodniej stronie kraju były piaszczyste pustkowia, na których drogi nie są strzeżone i zieją śmiercią. Ta właśnie twarda pustynia oddzielała miasto Redstone od Największej Fortecy - Kinath. Chciał, nie chciał, dwia miasta leżały w tym samym kraju, Murdung, skupisku ludzi i ewentualnie półelfów.
Murdung miał też inne bogactwa niż gorące tereny. Wypełnione było zielonymi lasami, a także czarnymi puszczami, o których snute były przeróżne opowiastki. Przy granicy wschodniej leżały zbiorowiska bezimiennych wiosek. Za ową granicą, średniej wielkości obszarem władały czystokrwiste elfy, lecz z innej strony granicznej były nieużytki, głównie wrzosowiska, które służyły goblinom za bytowiska.

We wcześniej wspomnianej karczmie panował spory gwar. Jej właścicielem był niejaki Taghor Reliaqvu, który uchodził za głupca, ale napitek i jedzenie miał przednie. Uwielbiał roznosić plotki, niczym wiatr i wznosić podniecenie słuchaczy. Tego południa to robił.
- Słyszeliście, że ponoć do naszych lasów przybyły smoki? Dwa czerwone, pewnie ze Starych Puszcz, ale jest jeden czarny, górski Tonph. Uważajcie zacni mężowie, bo wasze panie mogą zostać porwane! Ha-ha! - jego donośny śmiech rozbrzmiewał na całą gospodę
- Bzdura - twardym głosem powiedział jakiś półelf - Jestem Opiekunem Zieleni i nie widziałem, póki żyję, smoka i w dodatku w naszych lasach. A o lasach, mości panie dużo wiem, przecież się nimi opiekuję
- A może waść półelf ze strachu nie chce uwierzyć? Może nie chcesz dowiedzieć się brutalnej prawdy? - odparł teatralnie gospodarz
Opiekun Zieleni najwidoczniej zdziwił się ripostą Taghora i zamilkł. W pomieszczeniu zapanowała cisza.
- No cóż, nasz karczmarz lubi naginać nieco fakty, a półelfy wiedzą o lasach więcej niż ktokolwiek inny - rozległ się głos z półmroku
Po chwili dało się usłyszeć odgłos kroków. W oświetlone miejsce wszedł pewien mężczyzna.
Jego wiek wahał się między trzydziestką, a czterdziestką. Twarz nieznajomego nie była tak ogorzała od słońca jak tutejszych mieszkańców, a oczu nie imała ni noc, ni słońce, zawsze miały diamentowy blask i dziwną pasję, a także coś co nie pasowało do reszty. Na czoło spadała grzywa ciemnobrązowych włosów. Ciało okrywała zbroja płytowa - naramienniki i napierśnik miały na sobie krzyże. Przy pasie wisiała skórzana pochwa, która kryła w sobie miecz. Całość opinał czarny płaszcz podróżny.
- Jam jest Penterfin z rodu Vincentów będąc ich wrogiem. Jestem Paladynem, tym, kto dzierży miecz Denghip, wykuty przez Migihontusa, jestem wybawcą Opuno, wojownikiem Czterech Świątyń, mścicielem! Te strony zostaną oczyszczone przeze mnie chyba, że śmierć stanie mi na drodze!
W tej chwili, człowiek ten, wyolbrzymiał w oczach wszystkich, stał niczym posąg dumnego króla, jego majestat był niewyobrażalny, a w następnej chwili odszedł pod osłonę mroku.
Chwilę potem, wewnątrz budynku aż zawrzało. Każdy rozmawiał o dziwnym zdarzeniu, o aniole w zbroi, o łaskawości bogów, o wielkim mieczu i co jeszcze plotkarzom ślina na język przyniesie. Jednakże niezupełnie każdy - przy stoliku stojącym w rogu. Pewien półelf imieniem Februs, znany jako mag bojowy i niejaki złodziejaszek, opowiadał innym o swym planie.
- Sądzę, że mamusie straszyły was baśniami o smokach, co? Powinniście wiedzieć, że te bestie trzymają sporo złota, ale nie dają go za darmo. Musimy zrobić tam napadzik, zmasakrować potwory i wrócić jako bogacze! - przemawiał
- Nie dam się poprowadzić na śmierć, bo to chyba twa ambicja, zabić nas wszystkich? - zakpił bandyta imieniem Garlan - Skóry smoka nie ima żadne żelazo, więc?
- O tym również pomyślałem - odparł Februs - W Kinath jest Akademia Donrush - największa szkoła magii na świecie. Co smoki mają do tego? Mocą magiczną można zakatrupić smoczydło! Musimy zdobyć Artefakt z odpowiednim urokiem, który pomoże nam w walce z bestiami
- No dobra. Zakładasz, że dojdziemy tak sobie sobie do tej akademi przez bezkresne pustkowia, przebędziemy rzekę, zdobędziemy błyskotkę i wrócimy po skarb? - zadrwił znowu bandyta
- To się zobaczy - powiedział mag
Garlan chciał coś powiedzieć, jednak przerwał mu... Penterfin:
- Tak, to się zobaczy... tylko, że musiałbym na to wpłynąć
- ŻE CO?! - wrzasnął jeden z rzezimieszków
- To, że nie zdajecie sobie sprawy z niebezpieczeństw ze strony podróży, jak i smoków - odpowiedział spokojnie paladyn
Februs obdarzył rycerza podejrzliwym spojrzeniem.
- No i? - spytał
- To, że nie mogę bezczynnie patrzeć jak ktoś idzie na śmierć. Musicie zostać tutaj, lub iść ze mną
Zapanowało milczenie
- Daj spokój. Chcesz żeby nasza ekipa zabiła smoka, a ty zbierał laury? Nie z nami te numery - gniewnie zareagował Garlan
Penterfin tylko się uśmiechnął kpiąco, a przez jego twarz nie przemknął cień trwogi ani złości.
- Cóż, skoro tak sądzisz - odrzekł i oddalił się od stolika
Znów zapanowała cisza, niczym anomiala wśród hałasu. Februs pokręcił głową - jego oczy były czarne niczym smoła, tak samo i włosy. Był dosyć wysoki, ale szczupły. Jego talent magiczny był wykorzystywany do złej idei, jednak mag różnił się od bandytów. Zabijał bez satysfakcji, górował inteligencją, był wrażliwszy - normalny półelf bandyta. Pośród ludzi czuł się dobrze, został przez nich wychowany. Swego prawdziwego nazwiska nie znał - używał tego, które nosili jego opiekunowie - Gidd. Giddowie nie mogli mu wmówić, że jest ich dzieckiem, bo on nosił w sercu coś, przez co wiedział, że poczęty był z kogoś innego. I przez to nosił w sobie truciznę zła, wypartego jednak przez wrodzoną szlachetność i czułość otaczającą go w dzieciństwie.
Cisza została przerwana przez jednego z bandytów:
- Przeklęty drab! Takich to od razu na pohybel!
- Zaszlachtować go!
- Powiesić!
- Zabić w męczarniach!

Ciemne niebo spowijała mgła, upał ustępował. W mieście zaległa cisza, puste ulice, jakby sen je zmorzył były pełne spokoju. W karczmie było już tylko kilku pijaczków, z których większość spała mając pod ręką butelkę grogu, lub piwa. To właśnie spotkało ekipę Februsa - bandyci spali sobie spokojnie, pijackim snem, prócz Februsa. Nie tknął on alkoholu, siedział wyprostowany i pogrążony w myślach. Czknięcie jednego z rzezimieszków przerwało otępienie maga. Sięgnął on po kufel z wodą i pociągnął długi, orzeźwiający łyk. Odstawił naczynie na stół i kopnął z rozpędu jednego ze swych wspólników. Ów nieszczęśnik podniósł głowę, wystękał coś i zasnął na nowo.
- Niech go szlag - zaklnął półelf - Z tymi łotrami nie daje sie wytrzymać!
Ostatnio edytowano Pn lip 31, 2006 8:19 am przez Derthen, łącznie edytowano 1 raz
When things start to flood me I'll drown in seconds
Emblemat użytkownika
Derthen
 
Wiadomości: 22
Dołączył(a): Cz kwi 27, 2006 5:54 pm

Wiadomośćprzez Derthen » Pt lip 28, 2006 11:18 am

Mag wyszedł na ulicę. Była spokojna, ale złodziej wyczuł coś, co nie pozwalało mu zachować spokoju. Jego zmysły nakazywały zachować czułość. Kroki Februsa na bruku wydały mu się nagle zbyt głośne, zaś ręka sięgnęła po miecz. Szósty zmysł był niespokojny.
Latarnia jarząca się ognistym, magicznym światłem, jakoby miecz przecinający mrok, oświetlała część ulicy. W jej blasku nie było jednak nikogo widać. Żadnego cienia, żadnego hałasu.
- Cóż, widzę, że mnie wyczułeś – powiedział ktoś bezbarwnym, niczym czysta woda, głosem
W chwilę potem stało się kilka rzeczy. Mag machnął mieczem w ciemność, zobaczył błysk i poczuł opór na torze uderzenia klingi. Instynktownie odskoczył i przypomniał
sobie formułę czaru obronnego. W tym samym czasie, podniósł rękę w górę, z której wystrzeliła świetlista smuga, która uformowała się w kulę świetlną. W jej promieniu
znalazł się... Penterfin. Jego twarz wyrażała bezdenne zdumienie. Sądził, że zabije Februsa bez najmniejszego problemu. Przeciwnik wykorzystując oszołomienie
paladyna, ukośnym cięciem ugodził go. Rycerska zbroja wytrzymała siłę uderzenia. Kontraatak został szybko sparowany, a następnie zripostowany - tym razem miecz
czarodzieja przebił pancerz i wbił koniec ostrza w brzuch Penterfina. Wojownik niezrażony ugodził wroga okutym butem w twarz. Februs poczuł jak jego kość policzkowa
złowieszczo chrupnęła. Mimo krwi zalewającej mu oczy, oddalił się i użył magicznej mocy, aby przywrócić zdrowie swej twarzy. Postanowił walczyć na dystans, będąc w
pewnej odległości o przeciwnika, stworzył oburęcznie pocisk, najzwyklejszy magiczny pocisk, składający się z wyładowań elektrycznych. Skierował jego kierunek na
najbliższą kamienną ścianę. Czar odbił się od niej z głośnym hukiem, a następnie ugodził w latarnię i ze wściekłą szybkością uderzył w rycerza. Zbroja posłużyła jako
przewodnik siły elektrycznej, rażąc Penterfina. Paladyn otumaniony strasznym bólem upadł na ziemię, miotał się boleśnie kilka chwil i znieruchomiał. Februs spojrzał
na bezwładnego, nieprzytomnego (a może martwego?) człowieka. Zgodnie ze złodziejskim doświadczeniem odpiął od jego pasa sakwę, po czym mocnym kopniakiem
pogruchotał twarz ofiary. Skierował swe kroki ku karczmie.

Słońce powoli wschodziło, gdy pianie koguta doszło do uszu Februsa. Otworzył powoli oczy, rozejrzał się po wynajętym pokoju. Chciał wstać, lecz mięśnie odmawiały mu
posłuszeństwa, wczorajsza walka dawała mu się we znaki. Czuł dziwną pustkę, wiedział, że energia magiczna należąca do niego została wykorzystana tamtego
wieczoru, tak samo jak siła fizyczna. Zmusił się jednak do powolnego wyjścia z posłania. Przyodział kolczugę, przypiął pochwę z mieczem do pasa i zszedł do jadalni w
gospodzie. Jego skacowani towarzysze siedzieli przy jednym stole wydzielając z siebie straszny smród piwska i potu. Mimo woli porządnego ukarania bandy, podszedł
do Taghora.
- Witaj karczmarzu... dajże mi coś do jedzenia i do napitku, bo zmęczony jestem...
- Cóż, mości panie, będę musiał wyciągnąć od ciebie przynajmniej 10 ertdów... - odparł
- Bez problemu - rzekł mag z uśmiechem odliczając monety
Pochłonął sporo mięsa, wypił przynajmniej dwa dzbany wody, rekompensując sobie wczorajszy wysiłek. Po ukończeniu posiłku, wstał. Ruszył do brudnych złodziei.
- Wstawać parszywcy, idziemy stąd - rozkazał
Polecenie zostało skomentowane głośnym beknięciem i basowymi przekleństwami. Rozległ się głośny zgrzyt klingi, a nagle zaległa cisza.
- Powiedziałem, wstawać - rzekł Februs spokojnie, acz groźnie
Rzezimieszki mając perspektywę rozerwania przez miecz dowódcy i spalenie jego czarami, a posłuszeństwo, wybrali drugie. Gdy wyszli na ulicę, zamienili się w
milczący orszak. W planach mieli podróż do Redstone. Dowódca kierował ich na targ. Gdy przechodzili obok strażników, jeden z nich wyskoczył na spotkanie Februsowi
halabardą w dłoni. Był dobrze zbudowany, odziany w ciemno-czerwony płaszcz zakrywający płytową zbroję. Na pelerynie było wyhaftowane czarne koło z żółtym
mieczem.
- Stój! - krzyknął - Zgodnie z nakazem sądu muszę zaprowadzić się pod oblicze burmi...
- CO DO CHOLERY?! - ryknął Garlan wychodząc z szeregu, dzierżąc topór, będąc gotowym do ścięcia stróża prawa. Mag dał mu jednym ruchem ręki znak, aby nic nie
robił
- Dlaczego? - spytał on
Strażnik nieco się zmieszał. Februs na ten widok uśmiechnął się blado.
- Nie wiem... - powiedział - Ale to rozkaz najwyższego sądu i musisz go słuchać! Dawaj broń.
Nie poczekał na wręczenie oręża, sam wyjął miecz z pochwy ofiary i cisnął nim na ulicę. Popchnął brutalnie maga i z dużą siłą związał mu ręce. Po upewnieniu się, że
węzeł jest dobry, i że uwięziony nie ma ukrytej broni, ruszył w kierunku jakieś brukowanej ulicy. Februs był zmuszony iść za nim. Od czasu do czasu potykał się o
kamienie i przewracał. Obezwładnione ręce nie mogły służyć jako podparcie. Po kilku bolesnych upadkach, kopniakach i potknięciach doszli wreszcie do jakiegoś
budynku wyróżniającego się stylem i zadbaniem od innych. Miał kształt trapezu, nad dużymi, drewnianymi wrotami wznosił się dumnie łuk, do którego przymocowana była
rzeźbiona waga - symbol sprawiedliwości i ładu. Okna przypominały oszklone półkola. Budowla zawierała także wysoką, zapierającą dech w piersiach śnieżnobiałą
kopułę, tak samo białą jak cały budynek. W świetle słońca wyglądała imponująco.
W tym miejscu strażnik zostawił maga, wydał jakieś krótkie instrukcje żołnierzom stojących na warcie drzwi.
When things start to flood me I'll drown in seconds
Emblemat użytkownika
Derthen
 
Wiadomości: 22
Dołączył(a): Cz kwi 27, 2006 5:54 pm

Wiadomośćprzez Derthen » Pt lip 28, 2006 11:18 am

Jeden z wojowników kiwnął głową, stróż prawa odszedł.
- Odwiążę cię i zaprowadzę na miejsce, ale wybij sobie z głowy ucieczkę - rzekł basowym głosem wartownik i uwolnił Februsa z krępujących go więzów. Gdy ten
przecierał ręce, żołnierz nacisnął wielką klamkę. Oczom ich ukazał się niesamowity widok - wielka, piękna hala, pełna posągów, obrazów, wyłożona gładkim marmurem,
piękna, niczym sen myśliciela. Mag idąc za wartownikiem rozglądał, starał się ująć wzrokiem każdy fragment sali. Mityczny urok tego miejsca wprawił go w niemal
ekstazę...
- Musisz przejść przez te drzwi
BACH!
W jego głowie coś huknęło; po chwili doszedł do wniosku, że wpadł na marmurową ścianę. Patrzył w inną stronę, więc nie widział przeszkody.
- Eee, co?
- Musisz przejść przez te drzwi - powtórzył wartownik i odszedł mamrocząc coś pod nosem.
Februs zrobił jak mu kazano. Uderzyła go ciemność tego miejsca - jedynym źródłem światła były uchylone drzwi, parę małych okien i wielka złota, błyszcząca waga. W pomieszczeniu znajdowała się wielka ława, a siedzieli przy niej...
- Zostałeś przyprowadzony pod oblicze Największych Sprawiedliwych. Powód ku temu znamy my i ty. Szacowana kara to śmierć, a przed nią wielkie tortury - rzekła
jakaś osoba bardzo mało widoczna w półmroku.
- CO?! Ale niby co ja zrobiłem?! - wrzasnął mag
- Skoro podjąłeś się udawania niewinnego, znaczy to, że wina cię obarcza. Ale cóż, proszę wyczytać oskarżenie.
Uczynił to jakiś wysoki, melancholijny głos:
- Zaatakowanie paladyna Czterech Świątyń... sumuje się tutaj kara zniszczenia czegoś świętego, atak na człowieka i oczywiście atak na osobę świetą... poważne
poranienie, czyli atak ze skutkiem i zbeszczeszczenie świętości... takie oskarżenia wymagają już czegoś więcej niż śmierć w torturach... masz coś na swoją obronę?
- Tak - odparł - Po pierwsze, działałem we własnej obronie, gdyż rycerz napadł mnie z nieznanego powodu, a więc święty raczej nie był, a to znaczy, że...
- Cicho. Chyba nie sądzisz, że uwierzymy jakiemuś rzezimieszkowi, gdy sam przedstawiciel Czterech Świątyń złożył nam oskarżenia. Sądzę, że to koniec. Wyrok
zostanie wykonany teraz. Najwięksi Sprawiedliwi, sięgajcie po broń! Arne Khotje morf derenua!!
Dwunastu ludzi dobyło mieczy i zaczęło się zbliżać do Februsa. Ten podbiegł do drzwi, były jednak zamknięte, nie dały się wyważyć. Tuzin "sprawiedliwych" katów
nadchodził...

Rozdział II

Samotny, pozbawiony broni, niesłusznie oskarżony, otoczony przez dwunastkę ludzi, którzy chcieli go zabić... postanowił się bronić! Serce zabił mu mocniej, rozstawił
szerzej nogi, przyjął pozycję obronną. Uniknął pierwszego ciosu, drugiego ledwo, trzeci trafił robiąc niewielkie zadrapanie na plecach Februsa. Ten jednak przejął
inicjatywę ataku - ukucnął i mocnym kopnięciem wycelowanym w nogę powalił jednego z wrogów. Sięgnął po jego miecz i poczuł przypływ nowych sił - miał broń!
Rozejrzał się szybko i podbiegł do ściany. Odbił się od niej z dużą siłą i będąc w powietrzu zaatakował. Cios trafił w brzuch; wróg skulił się z bólu, dając okazję
magowi, który jej nie zmarnował. Wbił oręż w zgięte plecy sprawiedliwego, ale poniósł tego konsekwencje - klinga pękła. Z każdej strony nadchodzili członkowie rady.
Wtedy do boju wkroczyła magia.
Februs zebrał resztę siły i całą wściekłość. Wiedział, że czar się nie uda, ale mimo to postanowił spróbować. Krew nabiegła mu do twarzy, stał się cały siny, zamknął
oczy, skupił w sobie całą energię...
- INFEEEEEEEEEEEEEERNO! - ryknął wyrzucając ręce przed siebie
Nie wierzył własnym oczom. Czar nie tylko się udał, został także wielokrotnie spotęgowany. Olbrzymia smuga ognia przeszła po pomieszczeniu, paląc i niszcząc.
Sprawiedliwi ginęli na jego oczach.
Gdy ognista fala doszła wreszcie pod ścianę, wtedy wzniosła się ku niebu, uprzednio przebijając sufit. Uniosła się na trzydzieści stóp i pod wpływem słońca zmieniła się
w lawę, która opadła na budynek, roztapiając go. Februs postanowił uciec. Pod wpływem ognia drzwi otworzyły się. Mag wypadł przez nie, a widok jaki ukazał się mu naprawdę go przeraził. Wszystko było w ogniu, lawa powoli zbliżała się ku niemu. Ogarnęła go panika; nie wiedział co robić. Pod wpływem nerwów wpadł na
szalony pomysł - położył plackiem na śliskiej posadzce jakieś martwe ciało i z całej siły popchnął je w kierunku drzwi, a następnie na nie wskoczył. Zwłok nie zatrzymała
lawa - nadal pędziły. Gdy drzwi były już dziesięć stóp od maga, skoczył do nich i w locie popchnął je. Zamknął oczy. Po chwili poczuł jak kulga się po bruku, wciągnął
woń ognia. Poderwał się z ziemi i uciekł. Biegł niczym szaleniec przed siebie, aż wpadł na jakiegoś strażnika. Stróż prawa rozszerzył oczy, jakby nie wierzył w to co
zobaczył. Februs wykorzystał to; zacisnął pięść i uderzył z dużą siłą w twarz wartownika. Zabrał mu miecz, włożył do swojej pochwy i popędził przed siebie. Strażnicy
postanowili go jednak ścigać - miał ich na ogonie.

Biegł przed siebie. Wszystko stało mu się obojętne, tracił siły, zaczął widzieć czarne plamy przed oczyma, nie na tyle jednak, aby zasnuć ujrzany obraz. Na końcu ulicy
stali towarzysze! Dobiegł do nich, upadł na kolana, mruknął coś niewyraźnie i stracił przytomność...

Otworzył oczy. Pierwszym widokiem jaki zobaczył było gwieździste niebo. Czuł się dziwnie, był śmiertelnie zmęczony. Nie ruszyć żadnym mięśniem. Bezwładnie patrzył
w górę, nie potrafiąc przekręcić głowy. Nocny wiatr ranił mu twarz. Widział dwie postacie idące ulicą. Były mu jednak obojętne. Gdy zbliżyły się do niego, on nie miał
siły się nawet przestraszyć. Jeden z nieznajomych wymruczał coś pod nosem. Skrzyżował ręce. Drugi wypowiedział jakieś słowa w nieznanym języku. Uniósł ręce, tak,
aby znajdowały się centralnie nad głową Februsa i zaczął coś mamrotać. Trwało to około pięciu minut. Gdy skończył, powiedział coś do towarzysza i obaj ruszyli ciemną
ulicą. Februs, zaś poczuł jak siły wracają do jego ciała i to z dużą szybkością. Po chwili mógł wstać i ocenić swoje położenie. Nie martwił się o innych bandytów - z
pewnością uciekają albo gniją w lochach. Sytuacja przedstawiała się nieciekawie. Zapewne każdy z mieszkańców i strażników chciałby pojmać go. Postanowił uciec
, lecz nie rozumiał czemu nikt go nie zabił gdy leżał nieprzytomny. Skierował się ku bramie, była zamknięta. Miała dość prymitywny zamek, który dał się łatwo otworzyć
wytrychowi. Miał drogę wolną. Przez chwilę szedł piaszczystą ścieżką, oglądając drzewa i krzewy okryte mrokiem. Wędrował tak dobre pół godziny, aż zauważył, że
ścieżka się urwała.
- Niech to - zaklął - Mam tego dość. Muszę odpocząć
Wyostrzył nieco swój dobry, elfowy wzrok i dojrzał dorodny dąb, a obok niego pozostałości ogniska. Zebrał nieco chrustu i rozpalił go zaklęciem, po czym usadowił się
wygodnie na ziemi. Chwilę potem usnął.

Skała, na której stał powoli się kruszyła, pod nią wrzała lawa. Przeskoczył na następną, cudem unikając upadku. Wówczas ONA go nawiedziła... poczuł strach, poczuł
wokół siebie moc okrutną, a zarazem subtelną. Krzyczał, wyrywał się, lecz ona nie ustąpiła. Nie mógł jej dosięgnąć...

Poderwał głowę, zlany zimnym potem. Przetarł czoło, i przypomniał sobie nagle sen. W jakiś dziwny sposób nie mógł go konkretnie zrozumieć. Nie nawiedzały go nocne
koszmary, więc zdziwił się. Wstał, sprawdził czy wszystko z jego ekwipunkiem jest w porządku, przyodział płaszcz. Zobaczył urwaną ścieżkę, ale odkrył teraz, że tworzy
rozwidlenie. Obie "drogi" były zarośnięte trawą, ale jedna z nich była trochę udeptana - tą właśnie wybrał Februs. Po kilku chwilach marszu poczuł głód, postarał się
jednak nie zmieniać kroku. Z minuty na minutę coraz bardziej odczuwał to nieprzyjemne uczucie w żołądku. Było wyjątkowo nieznośne, podsycane czymś. Ale czym?
Wówczas mag wciągnął woń dziczyzny i natychmiast przyspieszył kroku. Drogę zasłonił mu ogromny krzak, jedno celne cięcie usunęło go z drogi. Rozciągała się za
nim duża polana, szemrał jakiś strumyk, a na trawie stała grupa mężczyzn pochylonych nad pieczącym się dzikiem. Nie był to nikt inny, jak bandyci, bandyci, którzy,
wcześniej byli wierni Februsowi jak psy. Każdy pies w końcu zdziczeje i zacznie warczeć na swego pana, tak samo stało się z rzezimieszkami. Jeden z nich wyjął sztylet
- Czego tutaj chcesz, przeklęty magu? - warknął
- Ten kundel wpakował nas w niezłe kłopoty - powiedział inny
- Chętnie obetnę mu tą głupią głowę
- Zawsze chciałem zabić tego głupca
Februs słuchał tego z szerokim uśmiechem.
- Czy to oznacza bunt? Rebelia? - rzekł żartobliwym tonem, który rozdrażnił najcichszego dotychczas Garlana
- AAARGHHH!!! - ryknął - NIE KPIJ SOBIE Z NAS, TY MARNY SZCZURZE!
Ogarnięty szałem podbiegł do maga, wymachując wściekło rękoma. Februs niesamowicie szybko unieruchomił mu ręce i zgiął go w pół.
- Jak widzicie, mogę was wszystkich pozabijać bez mrugnięcia okiem, ale macie szczęście, że jestem taki... dobrotliwy... - powiedział z szerokim uśmiechem mag.
Odepchnął Garlana i odskoczył na bok, unikając ataku innego bandyty. Wskoczył na pień ściętego drzewa i krzyknął:
- Więc MOŻE TO WAS NIE ZABIJE!
Złączył dłonie, z których zaczął wydobywać się kłąb dymu. Rósł z zadziwiającą szybkością, a gdy stał się nagle ogromną chmurą, Februs rozłączył dłonie i krztusząc się, odbiegł na bezpieczną odległość, aby uniknąć zaczadzenia się dymem.
- Opuścili mnie, więc to odpokutują - mruknął pod nosem mag - Cholera, ale nawet nie ruszyłem tego smacznego pieczywa...
Wyjął z torby jakieś nieduży bochenek chleba i zjadł jego część. Znalazwszy strumyk, napił się i ruszył dalej.
When things start to flood me I'll drown in seconds
Emblemat użytkownika
Derthen
 
Wiadomości: 22
Dołączył(a): Cz kwi 27, 2006 5:54 pm


Powrót do Opowiadania



Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 3 gości

cron