Słońce przygrzewało swym promieniem wszelką nieosłonioną materię, podczas, gdy grupa maruderów szukała schronienia w karczmie. Wśród nich można było gołym okiem dostrzec zwykłych obywateli i kilku przyjezdnych krasnoludów z gór Pandok. Pośród ludzi byli też półelfowie, którzy w dużej części pochodzili z tutejszych lasów będąc cenionymi Opiekunami Zieleni. Reszta zaś, nie umiłowała sobie życia między elfami. Owe mieszańce zamieszkałe w tych stronach miały ostre rysy twarzy, na których wbrew pozorom rzadko malowała się złość. Istoty te były spokojne, obcowały z naturą, a ich pradawne mądrości przewyższały każdego mędrca. Człowiek zaś, któremu dane mieszkać jest tam, byli wysocy, często dosyć tędzy i czasem grubi, co zależało od stanu ich stanu majątkowego. Ich twarze nie były zorane przez mrozy, jednakże ogorzałe od rażącego ciepła. Wszechobecność gorąca dała swe piętno na pobliskich terenach - w północno-wschodniej stronie kraju były piaszczyste pustkowia, na których drogi nie są strzeżone i zieją śmiercią. Ta właśnie twarda pustynia oddzielała miasto Redstone od Największej Fortecy - Kinath. Chciał, nie chciał, dwia miasta leżały w tym samym kraju, Murdung, skupisku ludzi i ewentualnie półelfów.
Murdung miał też inne bogactwa niż gorące tereny. Wypełnione było zielonymi lasami, a także czarnymi puszczami, o których snute były przeróżne opowiastki. Przy granicy wschodniej leżały zbiorowiska bezimiennych wiosek. Za ową granicą, średniej wielkości obszarem władały czystokrwiste elfy, lecz z innej strony granicznej były nieużytki, głównie wrzosowiska, które służyły goblinom za bytowiska.
We wcześniej wspomnianej karczmie panował spory gwar. Jej właścicielem był niejaki Taghor Reliaqvu, który uchodził za głupca, ale napitek i jedzenie miał przednie. Uwielbiał roznosić plotki, niczym wiatr i wznosić podniecenie słuchaczy. Tego południa to robił.
- Słyszeliście, że ponoć do naszych lasów przybyły smoki? Dwa czerwone, pewnie ze Starych Puszcz, ale jest jeden czarny, górski Tonph. Uważajcie zacni mężowie, bo wasze panie mogą zostać porwane! Ha-ha! - jego donośny śmiech rozbrzmiewał na całą gospodę
- Bzdura - twardym głosem powiedział jakiś półelf - Jestem Opiekunem Zieleni i nie widziałem, póki żyję, smoka i w dodatku w naszych lasach. A o lasach, mości panie dużo wiem, przecież się nimi opiekuję
- A może waść półelf ze strachu nie chce uwierzyć? Może nie chcesz dowiedzieć się brutalnej prawdy? - odparł teatralnie gospodarz
Opiekun Zieleni najwidoczniej zdziwił się ripostą Taghora i zamilkł. W pomieszczeniu zapanowała cisza.
- No cóż, nasz karczmarz lubi naginać nieco fakty, a półelfy wiedzą o lasach więcej niż ktokolwiek inny - rozległ się głos z półmroku
Po chwili dało się usłyszeć odgłos kroków. W oświetlone miejsce wszedł pewien mężczyzna.
Jego wiek wahał się między trzydziestką, a czterdziestką. Twarz nieznajomego nie była tak ogorzała od słońca jak tutejszych mieszkańców, a oczu nie imała ni noc, ni słońce, zawsze miały diamentowy blask i dziwną pasję, a także coś co nie pasowało do reszty. Na czoło spadała grzywa ciemnobrązowych włosów. Ciało okrywała zbroja płytowa - naramienniki i napierśnik miały na sobie krzyże. Przy pasie wisiała skórzana pochwa, która kryła w sobie miecz. Całość opinał czarny płaszcz podróżny.
- Jam jest Penterfin z rodu Vincentów będąc ich wrogiem. Jestem Paladynem, tym, kto dzierży miecz Denghip, wykuty przez Migihontusa, jestem wybawcą Opuno, wojownikiem Czterech Świątyń, mścicielem! Te strony zostaną oczyszczone przeze mnie chyba, że śmierć stanie mi na drodze!
W tej chwili, człowiek ten, wyolbrzymiał w oczach wszystkich, stał niczym posąg dumnego króla, jego majestat był niewyobrażalny, a w następnej chwili odszedł pod osłonę mroku.
Chwilę potem, wewnątrz budynku aż zawrzało. Każdy rozmawiał o dziwnym zdarzeniu, o aniole w zbroi, o łaskawości bogów, o wielkim mieczu i co jeszcze plotkarzom ślina na język przyniesie. Jednakże niezupełnie każdy - przy stoliku stojącym w rogu. Pewien półelf imieniem Februs, znany jako mag bojowy i niejaki złodziejaszek, opowiadał innym o swym planie.
- Sądzę, że mamusie straszyły was baśniami o smokach, co? Powinniście wiedzieć, że te bestie trzymają sporo złota, ale nie dają go za darmo. Musimy zrobić tam napadzik, zmasakrować potwory i wrócić jako bogacze! - przemawiał
- Nie dam się poprowadzić na śmierć, bo to chyba twa ambicja, zabić nas wszystkich? - zakpił bandyta imieniem Garlan - Skóry smoka nie ima żadne żelazo, więc?
- O tym również pomyślałem - odparł Februs - W Kinath jest Akademia Donrush - największa szkoła magii na świecie. Co smoki mają do tego? Mocą magiczną można zakatrupić smoczydło! Musimy zdobyć Artefakt z odpowiednim urokiem, który pomoże nam w walce z bestiami
- No dobra. Zakładasz, że dojdziemy tak sobie sobie do tej akademi przez bezkresne pustkowia, przebędziemy rzekę, zdobędziemy błyskotkę i wrócimy po skarb? - zadrwił znowu bandyta
- To się zobaczy - powiedział mag
Garlan chciał coś powiedzieć, jednak przerwał mu... Penterfin:
- Tak, to się zobaczy... tylko, że musiałbym na to wpłynąć
- ŻE CO?! - wrzasnął jeden z rzezimieszków
- To, że nie zdajecie sobie sprawy z niebezpieczeństw ze strony podróży, jak i smoków - odpowiedział spokojnie paladyn
Februs obdarzył rycerza podejrzliwym spojrzeniem.
- No i? - spytał
- To, że nie mogę bezczynnie patrzeć jak ktoś idzie na śmierć. Musicie zostać tutaj, lub iść ze mną
Zapanowało milczenie
- Daj spokój. Chcesz żeby nasza ekipa zabiła smoka, a ty zbierał laury? Nie z nami te numery - gniewnie zareagował Garlan
Penterfin tylko się uśmiechnął kpiąco, a przez jego twarz nie przemknął cień trwogi ani złości.
- Cóż, skoro tak sądzisz - odrzekł i oddalił się od stolika
Znów zapanowała cisza, niczym anomiala wśród hałasu. Februs pokręcił głową - jego oczy były czarne niczym smoła, tak samo i włosy. Był dosyć wysoki, ale szczupły. Jego talent magiczny był wykorzystywany do złej idei, jednak mag różnił się od bandytów. Zabijał bez satysfakcji, górował inteligencją, był wrażliwszy - normalny półelf bandyta. Pośród ludzi czuł się dobrze, został przez nich wychowany. Swego prawdziwego nazwiska nie znał - używał tego, które nosili jego opiekunowie - Gidd. Giddowie nie mogli mu wmówić, że jest ich dzieckiem, bo on nosił w sercu coś, przez co wiedział, że poczęty był z kogoś innego. I przez to nosił w sobie truciznę zła, wypartego jednak przez wrodzoną szlachetność i czułość otaczającą go w dzieciństwie.
Cisza została przerwana przez jednego z bandytów:
- Przeklęty drab! Takich to od razu na pohybel!
- Zaszlachtować go!
- Powiesić!
- Zabić w męczarniach!
Ciemne niebo spowijała mgła, upał ustępował. W mieście zaległa cisza, puste ulice, jakby sen je zmorzył były pełne spokoju. W karczmie było już tylko kilku pijaczków, z których większość spała mając pod ręką butelkę grogu, lub piwa. To właśnie spotkało ekipę Februsa - bandyci spali sobie spokojnie, pijackim snem, prócz Februsa. Nie tknął on alkoholu, siedział wyprostowany i pogrążony w myślach. Czknięcie jednego z rzezimieszków przerwało otępienie maga. Sięgnął on po kufel z wodą i pociągnął długi, orzeźwiający łyk. Odstawił naczynie na stół i kopnął z rozpędu jednego ze swych wspólników. Ów nieszczęśnik podniósł głowę, wystękał coś i zasnął na nowo.
- Niech go szlag - zaklnął półelf - Z tymi łotrami nie daje sie wytrzymać!