Niaziek uśmiechnął się z zadowoleniem i z wyrazem błogości na obliczu spojrzał na puchar wypełniony świeżą krwią.
Kim był Niaziek?
Wampirem. Pomiotem cienia, dzieckiem ciemności, wyklętym przez bogów i ludzi. Jako, że nie mógł długo usiedzieć w jednym miejscu, wiele podróżował po świecie - i wiele zabijał.
Zgromadził wokół siebie sporo wampirów, najczęściej zwykłych rozbójników i gwałcicieli, nie umiejących wypowiedzieć jednego słowa w języku innym niż własny. A jednak byli i inni. Ci inni - gwardia przyboczna starego wampira - pochodzili z rodów najczystszej krwi i nie tylko potrafili walczyć za pomocą zwykłego oręża, wielu z nich znało też bowiem magię, a zwłaszcza tą nekromantyczną. Grupa pod dowództwem Niaźka wyruszyła wiele lat temu z rodzinnej twierdzy Uin Guruthos w sławnym wymarłym mieście, by siać terror i przerażenie wśród spokojnych mieszkańców Leanderu i okolic.
Teraz Niaziek odpoczywał po długiej wyprawie, w czasie której zdobył mnóstwo złota i niewolników. Był więc zadowolony i w ogóle nie przeczuwał tego, co się wkrótce wydarzy.
Leżał spokojnie w swym skórzanym fotelu, rozmyślając, jakie by poczynił zmiany w rodzinie, gdyby został księciem wampirów.
W tym momencie stukot kopyt na kamienistym trakcie obwieścił przybycie jakiegoś jeźdźca.
Wampir podniósł się szybko z fotela i wyszedł przed dom, w którym obecnie mieszkał po
wybiciu prawowitych mieszkańców. Jeździec galopował na czarnym koniu i odziany był w czarny płaszcz, spinany pod szyją sześcioramienną gwiazdą, co było znakiem charakterystycznym rodziny wampirzej Niaźka. Jechał szybko i był wyraźnie zmęczony, jak gdyby przebył długą drogę.
- Bądź pozdrowiony, Vordinie! Jakie wieści przynosisz? Kiedy przyjadą do nas chłopcy z Rin Gurth? - spytał nekromanta.
Niaziek wysłał jakiś czas temu gońca do oddziału z rodziny Rin Gurth, który książę wyprawił w drogę z jakąś misją. Mieli po jej wykonaniu spotkać się rychło z oddziałem Niaźka.
- Panie, ci “chłopcy” nigdy już nie przyjadą! Zostali wybici co do nogi przez armię z Midgaardu, do której ochoczo przyłączyli się wieśniacy z Ofcolu, doznający wielu krzywd ze strony wampirów.
- COOO?! - Niaziek aż podskoczył. Jego dobry humor prysnął jak sen złoty. - WYBICI?! Przez midgaardzką armię i wiejskich szczurów?! - wrzasnął na cały obóz.
- Eee… n-no tak, najjaśniejszy panie… Nie został ani jeden żołnierz z dawniej liczebnego oddziału. G-dy… gdy tam przybyłem... zastałem na miejscu jedynie trupy, w dodatku... gulp... ograbione z całego mienia. - posłaniec przełknął głośno ślinę, wpatrując się w przerażającą twarz zwierzchnika.
Niaziek opadł na walającą się w pobliżu skrzynię i zacisnął palce na jej brzegach tak, że zbielałyby, gdyby od dawna już nie były całkiem bielutkie.
- Niech ich licho… a szło mi tak pięknie… Cóż… będzie trzeba sobie jakoś poradzić bez Rin Gurth. Co… co robi teraz ta armia?
Posłaniec uśmiechnął się, niepewny, czy gniew szefa całkiem już minął.
- Zawróciła do Midgaardu, mistrzu herdirze. Prawdopodobnie nie miała o nas żadnych informacji, w przeciwnym razie już dawno mielibyśmy ich na głowie!
- Tak… przynajmniej to dobre… a ty co tutaj tak stoisz jak jakiś, tfu tfu, kołek?! Jeszcze tu jesteś?! Bieżaj do księcia i powiedz mu, żeby przysłał nam jakiś prowiant w postaci paru beczek z krwią, no i kilku soczystych niewolników. Wyruszam na Ofcol, a potem zajmę się tym nędznym zamkiem, który go ochrania!
Posłaniec ukłonił się i z wyraźną ulgą na twarzy zawrócił konia i pogalopował na zachód, w mrok nocy.
***
Pani Ilona zmęczona kilkoma poprzednimi dniami i pogaduszkami z zawsze skorymi do plotek sąsiadkami, położyła się wreszcie spać. Nowy Ofcol, w którym mieszkała, był bardzo spokojnym miejscem. Nie działo się tutaj zwykle nic poza rutynowymi sprawami jego mieszkańców. Ale niedawno miało miejsce wydarzenie, które na zawsze wypisało się w historii osady. Parę dni temu u wejścia do miasteczka rozegrała się bitwa pomiędzy dwoma armiami. Podstępne wampiry chciały wziąć Ofcol siłą, przeszkodziło im jednak około siedmiuset rycerzy wysłanych z Midgaardu. Mieszkańcy miasteczka oczywiście nie mogli wytrzymać i wszyscy wylęgli na ulicę, by popatrzeć na widowisko. A kiedy już zobaczyli, przypomnieli sobie wszystkie krzywdy, jakich doznali od krwiopijców: tajemnicze porwania, włamania do domów, dewastacja cmentarzy. Oczywiście nigdy nie złapano wampira na gorącym uczynku; ci, co to być może zrobili, leżeli teraz głęboko pod ziemią i nie mogli już nikomu zdać relacji. A jednak mieszkańcy doskonale wiedzieli, kto za tym wszystkim stoi. Po krótkim wahaniu pobiegli do swych domków po wszelką broń, jaką posiadali (w większości były to kowalskie młoty, siekierki i pługi) i przyłączyli się do bitwy, atakując wampiry.
Tak więc pani Ilonka miała święte prawo być zmęczona, jako że pomagała mężczyznom, zanosząc im broń, i opiekowała się rannymi. A rannych było wielu, na szczęście jednak nikt nie został zarażony “wampiryzmem”.
Poczciwa kobieta zgasiła światło i wkrótce zapadła w głęboki sen.
Śniło jej się, że słyszy dudnienie końskich kopyt. Odgłos ten stale się przybliżał i robił głośniejszy. Potem usłyszała krzyki. Wyobraźnia podsunęła jej widok wstrętnej gęby pochylającej się nad nią z mieczem. Nie, to już nie był sen!
Pani Ilona obudziła się i wrzasnęła przeraźliwie na cały Ofcol. W tym momencie wampir, który się nad nią pochylał zdzielił ją kułakiem w głowę. Ilona zwaliła się nieprzytomna na ziemię.
- Zamknęłabyś się, kobito! - warknął. - Ten twój wrzask zbudził cały Ofcol, a my chcieliśmy was wziąć jak zwykle, we śnie! - mówiąc to wampir zarechotał chrapliwie.
Do domku wpadł inny wampir.
- Czego szczerzysz zęby, Gershath? Lepiej pomóż w walce, bo wygląda na to, że te psy już się obudziły, niech ich szlag.
Wampir wyskoczył z mieszkanka, pociągając za sobą Gershatha.
Wyglądało na to, że było właśnie tak, jak mówił tajemniczy krwiopijca. Mieszkańcy Ofcolu zbudzili się już i skupili na środku wioski. Wielu z nich dzierżyło młoty i kosy. Dzieci nocy utworzyły wokół nich milczący krąg.
Przed szereg wyszedł Niaziek, uśmiechnięty wyjątkowo złośliwie.
- No, no, tylko bez sztuczek, wieśniacy! Jest nas znacznie więcej, więc nie próbujcie stawiać oporu! Wiemy, że pomogliście midgaardczykom powybijać naszych kolegów z Rin Gurth. Spotka was za to surowa kara, i wcale bym się nie zdziwił! - powiedziawszy to wampir spojrzał z zadowoleniem na swoich żołnierzy, na twarzach których malowała się żądza krwi.
Zakapturzone postacie zacieśniły krąg. Mrok w powietrzu jakby zgęstniał.
Wtem błysnęły płomieniste ostrza, trysnęła pierwsza krew. Wampiry z rodziny Niaźka rozpoczęły rzeź Ofcolu.
Nekromanta siedział na swoim fotelu (kazał go przenieść z opuszczonego domu, w którym zastał go posłaniec) i zaśmiewał się do rozpuku, widząc mordowanych ludzi.
Od czasu do czasu wypowiadał krótkie zaklęcie, a wtedy jeden czy drugi przeciwnik wylatywał w powietrze jak z procy.
***
Przez całą noc wampiry pod komendą Niaźka pracowicie grabiły, mordowały i paliły dobytek należący do mieszkańców Ofcolu. Nad ranem po osadzie nie było nawet śladu. Tu i ówdzie walały się nadpalone ciała biednych ofcolczyków. Wampiry krzątały się tu i tam, sprawdzając, czy ktoś nie był ranny i oczyszczając swój oręż ze śladów krwi za pomocą ust. (Wielu przy tym boleśnie się pokaleczyło, ale cóż, za przyjemności płaci się zawsze cenę.)
Okazało się, że poranionych przez “wroga” zostało trzech wampirów i jeden ciemny elf, który zgłosił się na ochotnika podczas przemarszu oddziału przez Mroczne Miasto. Dwóm z wampirów mieszczanie poobcinali potrzebne kończyny, a jeden otrzymał bardzo bolesne pchnięcie, które przebiło płuco. Ciemnemu elfowi jakiś człek zmiażdżył za pomocą młota prawą nogę. Niaziek udał się do niego i osobiście go uleczył, czym zaskarbił sobie wdzięczność podwładnego.
Zadowolony wampir pomyślał “No, teraz będą o mnie lepiej mówić, hehe! Poprawa własnej reputacji w oddziale zawsze się przydaje”.
Po krótkim odpoczynku nekromanta przeciągnął się i krzyknął w kierunku swego oddziału:
- Zaraz świta! Musimy się wycofać z tej jakże gościnnej wioski. Niedaleko na południu odkryłem jakieś podziemne groty. Są wystarczająco pojemne, by zmieścić nas wszystkich. Przeczekamy tam dzień, a potem wyruszymy na tą żałosną starą ruinę, która śmie się nazywać zamkiem! Puścimy ją z dymem… - w tym miejscu Niaziek urwał na chwilę i się zastanowił. - No, może i nie puścimy, bo to kamienna budowla… ale na pewno rozwalimy na najdrobniejsze cegiełki! I zabijemy obrońców!
- Zabijemy! Rozszarpiemy! - odezwały się głosy. - Niech żyje Niaziek nekromanta, herdir noss Carine!
Błogi uśmiech rozlał się po nieco pulchnej, bladej twarzy wampira. Skinieniem ręki przerwał wiwaty, po czym, nadal w dobrym humorze, nakazał wymarsz do jaskiń. Spory oddział nieprędko ulokował się w ciasnych grotach, i kiedy wszyscy spoczęli w końcu pod ziemią, słońce wzeszło nad horyzont i zaświeciło wesoło, jakby nieświadome okropności, które przydarzyły się Nowemu Ofcolowi.
Czas dłużył się odpoczywającym wampirom. Kilku próbowało spać, jednak przeszkadzały im w tym głośne rozmowy i szuranie nóg towarzyszy. Jakaś grupa próbowała grać w kości, używając do tego części szkieletów znalezionych w podziemiu.
Jedna osoba wyróżniała się swoim zachowaniem. Gelmir, jeden ze starszych wampirów w rodzinie, wyciągnął swoją kryształową kulę i długo w nią spoglądał. Kiedy wreszcie odłożył artefakt na bok, wyglądał na mocno zaniepokojonego. Wstał i szepnął kilka słów Niaźkowi, jednak ten tylko się roześmiał i rzekł do jasnowidza:
- …Doprawdy, mój drogi, nie powinieneś wierzyć we wszystko, co zobaczysz w tej swojej kulce. …Zwłaszcza po tylu piwach z wybornej ofcolskiej gospody - Niaziek zachichotał złośliwie. Po rzezi mieszkańców miasteczka wampiry urządziły sobie wielką popijawę. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Gelmir wypił więcej od większości braci. Zasmakowały mu ludzkie trunki i nie mógł się oprzeć, gdy kompani ze śmiechem wciskali mu w łapy całe galony tego napoju bogów.
Znienawidzony przez dzieci nocy dzień minął w końcu i słońce zaszło poza wierzchołki gór.
Nasi bohaterowie, rzecz jasna, nie mogli tego widzieć, określali więc upływ czasu obserwując coraz bardziej się wydłużające cienie u wejścia do jaskiń.
W pewnym momencie Gelmir poderwał się z miejsca i rzekł do przełożonego:
- Mistrzu, myślę, że już czas, by zaatakować Zamek.
- Dobrze gadasz, mimo żeś pijany jak cap, Gelmirze! Ci tchórze nieźle nas popamiętają, muahahaha! - zaśmiał się Niaziek.
***
Armia wampirów natychmiast po zmroku wyruszyła z jaskiń, maszerując w kierunku stojącego na trasie do Ofcolu zamku. Poruszali się szybko i cicho, tak jak nauczyli się podczas niezliczonych rozbójnicz… wojennych wypraw z Niaźkiem. Mógłby ich usłyszeć jedynie elf. A tak się złożyło, że jeden z nich właśnie ich usłyszał i zrobił ze swego odkrycia dobry użytek. Ale o tym będzie mowa w dalszej części tej historii.
Było jeszcze znacznie przed północą, gdy zbrojna gromada nekromanty dotarła wreszcie do bram zamku. Twierdza zdawała się uśpiona, jedynie na murach poruszało się kilku wartowników. Niaziek wyjechał do przodu i walnął w bramę pięścią w rękawicy.
- Otwierać w imię księcia wampirów!
Zamek zdawał się dalej być uśpiony, jedynie wartownicy na murach zatrzymali się i wycelowali w wampira kusze. Po pewnym czasie z ciemności dziedzińca wyłonił się bogato ubrany grubawy człek po czterdziestce.
- Precz stąd, nasienie piekielne, precz, plugawcy, wracajcie skąd przybyliście!
Niaziek zaśmiał się obłąkańczo (ćwiczył ten śmiech codziennie przed swym lusterkiem) i machnął nagle ręką, jakby przyzywał do siebie tego człowieka.
Biedak poszybował nagle ku głównej bramie i uderzył w nią z impetem. Pozostał w takiej pozycji, przylepiony do krat. Nie mógł się odezwać, tylko jego wytrzeszczone w zdumieniu, przerażeniu i wściekłości oczy obdarzały wampira najgorszymi przekleństwami.
Niaziek puścił go, a wtedy grubas wycharczał jeszcze:
- Czarnoksiężniku piekielny… uciekaj, uciekaj do siebie, do swej nory…!
Wampir puścił mu ognistą strzałę prosto w pośladki.
- Obawiam się, że to nie ja tutaj zaraz będę uciekał. Nuże, biegnij do swoich, grubasie, i powiedz im, że wkrótce umrą - nie zwlekaj, bo, chcąc nie chcąc, będę musiał przypalić cię jeszcze troszkę.
Biedaczyna pomknął szybkim truchtem w głąb zamku. Po krótkiej chwili w zamku rozległy się sygnały trąb.
- Ho ho, ptaszki próbują się bronić! Do ataku, wampiry, DO ATAKU!
To powiedziawszy, Niaziek podszedł do bramy i wymruczał nad nią kilka dziwnych słów. Kraty zakołysały się niebezpiecznie. Wampir szepnął coś jeszcze i z wrót wydobył się dziwny, czysty dźwięk. Nekromanta wyciągnął dłoń w magicznym geście. Główna bram zamku rozleciała się z trzaskiem. Armia wampirów wpadła do środka, by po chwili stoczyć nierówną bitwę z obrońcami twierdzy. Niaziek jak zwykle stał na uboczu, od czasu do czasu tylko częstując żołnierzy wroga jakimś zabawnym w jego mniemaniu czarem. Kilku martwych strażników zamku ożywił tak, że stali się jego bezwolnymi niewolnikami - ożywieńcami.
Szok i przerażenie wywołane atakiem wampirów i przerażającymi wyczynami nekromanty sprawił, że morale obrońców fortecy znacznie osłabło. Po pewnym czasie zaczęli oni grupowo uciekać i rzucali broń na ziemię. Wampiry nie oszczędziły jednak nikogo, w końcu tyle świeżej krwi nie trafia się każdego dnia, nieprawdaż? W jednej z komnat bohatersko bronił się ów grubas, który musiał być kimś znacznym w zamku, no i jego straż, która nie odstąpiła swego pana nawet w sytuacji kryzysowego zagrożenia. Niaziek przebywał wtedy niedaleko, zabawiając się torturowaniem bezbronnych ludzi mieszkających w zamku. Kiedy się o tym dowiedział, jego oczy zabłysły gniewnie. “Ha” - pomyślał. - “Nie dostałeś widać wystarczającej nauczki, grubasku. Nie martw się, teraz dostaniesz taką, że popamiętasz ją do rychłego końca twojego krótkiego żywota!”
I czarnoksiężnik pospieszył w tamtą stronę. Na widok Niaźka biedny człowiek zbladł, ale się nie poddał. Walczył na miecze z dwójką wampirów. Nekromanta uśmiechnął się szeroko, po czym jednym zaklęciem wypruł grubasowi wnętrzności i wyrwał serce, przez co tamten zginął na miejscu.
"Nie mogłem się powstrzymać".
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.