Po raz pierwszy narodziłem się w Shire, w innym świecie, innym wymiarze. Jako młody hobbit, bardzo lubiłem wycieczki poza moją sielankową krainę. Pewnego roku zapanował straszny nieurodzaj, jako jeden z silniejszych i zaradniejszych hobbitów zostałem wybrany do wędrówki po podstawowe produkty spożywcze. Wyruszyłem wcześnie rano, zabierając sakwę pełną złotych monet, oraz niezbędny ekwipunek - cienki sztylet, oraz krótką kolczugę. Wsiadłem na mojego kuca. Wyjeżdżając przez bramę między pagórkami podszedł do mnie pewien tajemniczy, ubrany na szaro mnich i wręczył mi pasek z miksturami. Powiedział tylko, żebym ich nie marnował, oraz żebym połykał podczas ucieczki przed problemami. Musiałem przejechać długą i niebezpieczną trasę, by dotrzeć do upragnionej metropolii. Droga prowadziła przez miasto Miden'nir, znaną siedzibę goblinów, oraz przez jaskinie trolli. Wyruszyłem więc, pełen obaw i lęku. Skierowałem się na północ. Kuc, nieprzyzwyczajony do dalekich podróży musiał dość często zatrzymywać się na wypoczynek, toteż nie poruszałem się z zawrotną prędkością. Przejechałem przez wielką puszczę i dotarłem do południowej granicy Miden'niru. Postanowiłem mojego towarzysza podróży ukryć gdzieś w krzakach, abym ja mógł się swobodnie rozejrzeć po okolicy. Skradając się, przebiegając między drzewami niezauważalnie, doszedłem na wzniesienie, z którego rozpościerał się widok na większą część południowego Miden'niru. Na północnym-wschodzie zobaczyłem bezpieczną drogę, przynajmniej wtedy tak sądziłem. Zabrałem mojego kucyka i ruszyłem galopem w stronę gościńca. Jechałem nim nie dłużej niż godzinę, gdy natknąłem się na grupę goblinów. Miałem wielką nadzieję, że mnie nie zauważą i zajmą się swoją butelką gardłogrzmotu, jakże się rozczarowałem... Odwrócili się natychmiast w moją stronę, trzech chwyciło za miecze, dwóch za łuki. Strzała świsnęła mi koło ucha, a druga trafiła mojego wiernego zwierzaka, prosto w głowę. Upadł na mnie, nie mogłem oddychać, zemdlałem. Obudziłem się na ramieniu któregoś z nich. Powoli sięgałem w głąb kolczugi z nadzieją na to, że mi nie zabrali sztyletu. Wreszcie po czasie, który wydawał mi się wiecznością, dosięgnąłem rękojeści. Jednym ruchem ręki przebiłem na wylot bark mojego tragarza, który zwinął się z bólu. Zacząłem gnać przed siebię, na oślep. Gobliny biegły za mną w szaleńczym tempie, zostawiając swojego towarzysza rannego. Skręciłem w las i wtedy sięgnąłem bo buteleczkę z eliksirem. Jednym łykiem wypiłem zawartość. Cztery gobliny przebiegły obok niezauważywszy mnie. Spojrzałem na swoje ręce, były jakby zamglone, przezroczyste. Zrozumiałem, że jestem niewidzialny dla otoczenia. Policzyłem eliksiry, było ich jeszcze dziewiętnaście. Przypomniałem sobie o moim zadaniu. O tym, że muszę w jakiś sposób dotrzeć do Midgaardu i dostarczyć do domu pożywienie. Wspiąłem się na drzewo, by obejrzeć okolicę. Daleko na północy ujrzałem stolicę. Ruszyłem, byle do przodu, co jakiś czas włażąc na czubki drzew, by sprawdzić czy nie zbaczam z kursu. O zmierzchu dotarłem na polanę, na wschodzie majaczyły jaskinie goblinów, do których postanowiłem się wkraść. Spokojnie podszedłem pod bramę, drugi magiczny napój został wypity. Zapukałem - brama się nieco otworzyła, z niej wysunęła się obleśna głowa goblina, który sprawdzał kto idzie. W tym czasie ja wślizgnąłem się do środka między jego nogami. Było tu strasznie ciemno, ledwie cokolwiek widziałem. Po omacku doszedłem do jakiejś ogromnej sali wydrążonej w skale, na drugim jej końcu spostrzegłem małe drzwi. Pobiegłem co tchu w ich kierunku, intuicja mówiła mi, iż jest to pierwszy krok ku mojej przygodzie. Po cichu otworzyłem drzwi i zobaczyłem zwykły, mały pokoik. Był tam stół, świeczki, krzesła, oraz jeszcze jedna rzecz - skrzynia. Bez trudnu otworzyłem zamek. Wtedy usłyszałem jakieś kroki. Powrzucałem rzeczy ze skrzyni do plecaka, po czym wybiegłem z pokoiku. Szybko wymknąłem się za bramę i pomknąłem w kierunku upragnionego miasta. Chwilę później usłyszałem dzwony alarmowe w goblińskiej grocie. Przeszedłem podziemia trolli pod bagnami, co było dla mnie fraszką. Po jakimś czasie dobiegłem do mostu prowadzącego do Midgaardu. Patrzyłem jak strażnicy miejscy przetrząsają każdemu wchodzącemu do miasta ekwipunek, postanowiłem przysiąść przed mostem i zobaczyć co też w torbie mam. Zdziwił mnie fakt, że większością z tego co do torby wrzuciłem, były zapisane kartki papieru, byłem jeszcze młody i niepiśmienny, więc nie wiedziałem co się na nich znajduje, jednakże pomyślałem, że to nic ważnego. Poczekałem na swoją kolej i wyrzuciłem wszystko z plecaka na stół sierżanta, który jedynie spojrzał na papiery. Nagle coś go tknęło, zamaszyście porwał plik kartek i zaczął studiować, po czym wysłał ze mną dwóch strażników prosto do oficera straży miejskiej. Ten przeczytał notatki i wysłał mnie jeszcze wyżej. Tak trafiłem do króla, któremu chciałem wyjaśnić, że to pomyłka, ale ten tylko powiedział:
- Dziękujemy Ci młodzieńcze, spisałeś się doskonale. Powiedz tylko jak żeś tego dokonał? Jak wszedłeś do twierdzy Goblinów i jak zabrałeś im plany ataku?
- Jakie plany? - odparłem - Jakiego ataku?
- Wojna się toczy hobbicie, to są plany ataku goblinów na Miasto Światła!
Opowiedzieli mi, że Żywioły zbuntowały się i pod wodzą Wielkiego Cyklopa ruszyły zdobywać Midgaard, opowiedzieli mi, że ostatni bastion, kraina elfów kruszeje. Dowiedziałem się, że gobliny szykują atak. Zewsząd przybywały posiłki. Szykowała się ogromna wojna, a w Shire nikt o niej nawet nie słyszał! Zostałem wcielony do grupy zwiadowczej, nie mogłem odmówić. Przeszedłem szybki kurs czytania i pisania, oraz recytacji zwojów. Nauczyłem się kilku potrzebnych sztuczek, takich jak ukrywanie się w cieniu tak, by być niezauważalnym. Miałem przeprowadzić zwiad na wschód od Doliny Elfów wraz z dwoma gnomami. Wpadliśmy w pułapkę, szybko połknołem eliksir niewidzialności, ale zmysły żywiołów były inne. Po raz pierwszy zostałem zamordowany w wieku osiemnastu lat na Wschodnich Polach Midgaardu.
I wtedy nastał dzień sądu.
Midgaard nie wytrzymał ataku dwóch plemion, świat rozpadł się.
Ołtarz został splugawiony.
Nastąpiła apokalipsa.
Moja dusza błąkała się po zaświatach, uczyłem się magii, czarnej i białej, wymyślałem różne formuły. Minęło czterysta lat nim pojąłem jak wydostać się do innego świata z tej wszechogarniającej pustki. Przez lata zbierałem moc, by w końcu nastała eksplozja energii.
Moje drugie życie było pasmem nieszczęść, nienawidzę go z całego serca, wstydzę się go do dziś. Urodziłem się w Leanderze, wyglądał podobnie jak Midgaard, który pamiętałem. Narodziłem się jako elf o dziwnym imieniu Kurunir, które ponoć odziedziczyłem po Majarze, moim pradziadku. Uczyłem się w szkole dość pilnie. Wiedziałem, że będę mógł wykorzystać wiedzę z ponad czasu do własnych celów, a podstawowe wiadomości ze świata tylko mi w tym pomogą. Rosłem w siłę, aż pewnego dnia spotkałem Gloina, Ojca Zakonu NWO. Mieszał mi w głowie, okłamywał, agitował, aż w końcu postanowiłem przysatć do jego klanu. Z emblematem na piersi ruszyłem na podbój świata. Celem NWO było zniszczenie wszelkich form wampiryzmu, które przejawiały się na świecie. Ja jako osoba z dużymi doświadczeniami Nekromantycznymi nie popierałem tego. Postanowiłem uciec do Florycjii, gdzie byłem uczniem entów. Wiele od nich się nauczyłem o honorze, białej magii, pomocy innym. To życie było dla mnie skończone, hańbą było złączenie mojego losu z bractwem NWO. Wyruszyłem na Górę Nibel ze sztyletem w garści, stanąłem na szczycie i popełniłem samobójstwo.
C.D.N