przez Astera » N gru 21, 2003 11:07 pm
1
Mrok pełza ulicami
liże ściany
wgryza się w drzwi.
Dariusz Brzostek
Księżyc świecił trupim blaskiem. Jego światło bezskutecznie próbowało przebić się przez zaległą dookoła mgłę. Samotna postać niespokojnie rozglądała się wokoło.
Głód, krew, KREW!
Ten głód nie dawał jej spokoju. Wkręcał się w mózg, przewiercał go na wylot. Głowę przeszywał ogromny ból, skronie nieustannie pulsowały. Postać szczelniej owinęła się peleryną.
Nie, już nie mogę...
Lekko wzbiła się w powietrze. Mgłą rozrzedziła się, a jej oczom ukazała się małą chata. Lecz ona już nic nie widziała. Widziała tylko krew.
Obudziło ją uczucie palącego bólu, bólu w całym ciele. Chłodne powietrze z powrotem przywróciło jej zmysły. Oślepiający blask porannego słońca raził ją, lecz uczucie zniewalającego głodu minęło. Zakryła twarz płaszczem, ciemne, długie włosy zamigotały pod kapturem. Po omacku, czołgając się po ziemi,znalazła upragniony cień. Zemdlona upadła, opierając plecy o pień rozłożystego drzewa.
Poczuła, że jej ciało unosi się powoli do góry. Dzwonienie w uszach ustało, mięśnie rozluźniły się. Czyjaś zimna dłoń delikatnie gładziła jej twarz. Zdziwiona uniosła powieki. Niewyraźna sylwetka mignęła jej przed oczami. Znajoma sylwetka? Ale przecież znowu jest ciemno, a ona leży pod drzewem, wygięty w dzikiej pozie kręgosłup boli... Ile już tu leży? Dzień, dwa, lepiej nie myśleć... Co się w ogóle działo? Znała odpowiedź...
* * *
Na środku sali znajdował się ogromny, kamienny ołtarz. Zaschnięta krew przy blasku pochodni wyglądała niczym połyskujące rubiny. Światło przelewało się przez nią, płomienie tańczące na wietrze igrały na lśniącej
powierzchni. Cienie na ścianie niepokojąco zbliżały się i oddalały.
Nagle powietrze zaczęło wibrować. Gwałtowny powiew zgasił wszystkie pochodnie, lecz nikomu w komnacie to nie przeszkadzało. Ich oczy kochały mrok, pragnęły go, garnęły się do niego niczym ćmy do światła. Światła. Światła sprawiającego cierpienie, wypalającego tkanki, znienawidzonego światła. Jak ona kiedyś je uwielbiała. Ona, dziecko nocy. W świetle wszystko było takie oczywiste, takie łatwe i proste, lecz przy tym jak złudne... Czyż może się ono równać z ciemnością? Ciemnością, w której wszystkie zmysły pracują równomiernie? Ciągła czujność, brak złudzeń, jak to wszystko wyostrzało wzrok, słuch, węch, dotyk... Na początku nie mogła się przyzwyczaić do mroku. Mimo cierpienia wystawiała się w południe na pastwę okrutnego słońca, mając nadzieję, że ten obłęd kiedyś się skończy.
Nigdy, nigdy nie zaginą, tak samo jak odraza do ofiary, jaką trzeba było złożyć, w zamian za wszystkie dary, jakie przynosiło życie wampira. Czy do końca świata prześladować ją będzie powracający w snach trzask łamanych kości, smak krwi, płynącej wartkim strumieniem z szyi bezbronnej istoty? Widok pulsującego jeszcze serca, łapczywie wyrwanego z piersi? Śmiech wydobywający się z obficie skropionych tą życiodajną substancją krtani, zagłuszający krzyki ofiar, lecz taki... taki nie jej... Tylko skąd w koszmarach jakieś odległe wspomnienia, skąd inne uczucia, uśmierzające cierpienie? To one pogrążają jeszcze bardziej... Tęsknota do tego, co już nigdy nie będzie nam dane. Do współczucia, troski, delikatności, przywiązania... Gdzie marzenia, plany na przyszłość, dom, rodzina, miłość? Tego wszystkiego trzeba było się wyzbyć. Tylko czy to nie zbyt wygórowana cena?
* * *
2
Pójdźcie tu, przyjaciele, wytoczcie beczkę piwa
Za dzień dzisiejszy pijmy, niech każdy pożywa
Niech na półmiskach waszych mięsiwa wzrośnie stos
A jadło i napitek rozchmurzą smętny los
Po brzegi kufle napełnimy
Bo ważne to jest, ze żyjemy
Gdy przyjdzie śmierć, ni króla już, ni dziewki zdrowia nie wzniesiemy!
Howard Phillips Lovecraft
Wysoki mężczyzna rozsiadł się wygodnie. Unoszący się wszędzie dym drażnił go. Tłok, duchota. Odbijający się od ścian karczmy gwar rozmów zagłuszał suchy kaszel.
- Cholera.- zacharczał, spluwając na podłogę. Siedzący przy stole obok krasnolud wybuchną pijackim śmiechem. Długobrody gnom biegał z wielka tacą po całym pomieszczeniu, z trudem obsługując tłumy klientów.
Nagle wszystko ucichło. Nikt ze zgromadzonych nie potrafił wykrtusić z siebie ani słowa. Kufle na ławkach zaczęły niepokojąco drżeć, pieniące się piwo kapało na podłogę. Człowiek momentalnie zerwał się na nogi. Czuł TO. Jakaś wielka siła zbliżała się. Ogromna, nieznana moc. Jego twarz wykrzywiła się w potwornym grymasie, ciało przeszył spazmatyczny dreszcz. Bezwolny zwalił się na podłogę. I wtedy wszystko ustało. Nad trupem zebrał się ciasny krąg gapiów, lecz nikt nie odważył się go dotknąć. Karczmarz błagalnym wzrokiem przebiegł po sali. Nikt. Tłum rozrzedził się, w gospodzie zrobiło się pusto.
* * *
Światło wdarło się do korytarza, rozświetlając go gwałtownie. Zza węgła wynurzyła się kobieta. Włożyła pochodnie w metalowy uchwyt w ścianie i niezauważona weszła do głównej jaskini. Ork nawet nie zdążył krzyknąć. Jej kły wślizgnęły się w niczym nie osłoniętą szyje i od razu wyczuły tętnicę. Szybko odwróciła ciało na plecy i odczepiła ciężki, metalowy klucz od skórzanego paska. Ironiczny uśmiech przebiegł przez jej twarz, po czym na nowo powróciła maska zobojętnienia. Wrzuciła klucz do skórzanej torby, po czym ostrożnie wyjęła mały flakonik. Jednym łykiem wypiła całą zawartość. Jej kontury powoli zaczęły się rozmywać, a po chwili w miejscy, gdzie stała, pozostała tylko pusta buteleczka.
* * *
- Co? Kolejny trup? - na twarzy Slaanesha malował się gniew. - Kto tym razem?
- Jakiś mężczyzna. Nie, nie z Familiae. - odpowiedział drugi wampir. - Nie rozumiem motywów zabójcy. Na razie działał dość sensownie, ale to... to jest bez sensu!
- I znowu żadnych obrażeń? Zabraliście ciało? - książę wampirów usiadł na kamiennej ławie.
- Oczywiście. Karczmarz był tak przerażony, że nawet nie zdążył zawołać strażników. Nikt nic nie wie. Człowiek jak pozostali nie ma śladów uderzeń ani cięć, nie stwierdziliśmy też wpływu żadnej trucizny. - Tharr rozłożył ręce w geście bezradności.
- No to teraz możemy już tylko czekać.
* * *
3
Śpi droga moja. Ach, jej spanie,
Co trwa, wieczystym niech się stanie!
Niech sen jej zawsze będzie taki,
Niech cicho pełzną w niej robaki!
Daleko, w ciemnym, starym lesie,
Niech świat jej grób wysoki wzniesie,
Grób, co już nieraz czarne swoje
Zamykał drzwi żelaznych dwoje,
Z tryumfem kryjąc w swe żałoby
Rodzinnych herbów jej ozdoby.
Edgar Allan Poe
Promienie światła wpadające przez okna rozlewały się po podłodze. Na ziemi leżała czwórka ludzi, mężczyzna, kobieta i dwójka dzieci. Poszarpane szyje mówiły same na siebie, krew nie zdążyła jeszcze zaschnąć.
Siedziała skulona w kącie wpatrując się w swoje ofiary. Chłopi - nikt ważny. Takich jak oni są na świecie tysiące. Miliony. Tylko oni też mieli swoje życie, marzenia, uczucia, a ona to wszystko przerwała. Wszystko. Przecież nie chciała... Dlaczego tak musi być?
Dlaczego żałowała tego, co zrobiła? Ona, stworzona tylko do zabijania... Widząc bezbronne, żywe stworzenie, nie mogła opanować swojego głodu. Tak, tego wielkiego głodu, którego doświadczają ciągle wszystkie wampiry. To nie powinno przejmować ją grozą.
Mówili, że w końcu się przyzwyczai.
Obudziła się cała zlana potem. Nawet wśród przyjaciół nie mogła spać spokojnie. W całym pomieszczeniu słychać było chrapanie Khrella. Sirith nerwowo odwróciła się na drugi bok. Był jeszcze dzień...
* * *
Musiała pierwsza go dostać. Miał się tu gdzieś kręcić, a przeszła już większość sal i nic... Chyba... chyba, że zabójca był pierwszy. Wszechobecna cisza nie wróżyła nic dobrego. Każde potknięcie, każdy poruszony kamień rozbrzmiewał przeraźliwym echem. Wszędzie pusto, gdzieniegdzie tylko rozkładające się, gnijące już szczątki.
Śmiech. Szaleńczy śmiech niósł się w jaskini. Spóźniła się. Zawiodła. Znowu. Ten śmiech, ona skądś go znała. Jak w amoku zaczęła iść naprzód.
* * *
Slaanesh nerwowo stukał w oparcie. Już dwie godziny. Coś musiało pójść nie tak.
* * *
Monotonne stukanie doprowadzało ją do pasji. Kap, kap, kap, woda leniwie uderzała o skałę. Kap, kap, kap, przez dziesiątki lat nieustannie drążyła kamień, nadając jaskini fantastyczne kształty. Wielkie stalaktyty zwieszały się z sufitu, jarząc się błękitną, słabą poświatą.
Nic nie widziała. Czuła, jakby ktoś obwiązał jej oczy ciasną opaską, nie pozwalającą nawet na opuszczenie zmęczonych powiek. Przejechała dłonią po pobliskiej ścianie. Pod palcami było coś miękkiego, jakby ogromny, zimny jaskiniowy grzyb, porastający cały kompleks. Odruchowo wbiła miecz. Na jej twarz trysnęła fontanna krwi. Była gorzka, wręcz nienaturalna. Wolną rękę skierowała w dół, ku podłodze, natrafiając na metalowe ostrze. Z rozciętego kciuka wypłynęła ciemna kropla, prawie czarna. Znalazła go.
Po kilku godzinach ślepota minęła. Zaczęła dostrzegać niewyraźne kontury leżących obok przedmiotów. Riker leżał oparty o ścianę, z zastygniętą w panicznym strachu twarzą. Znała ten grymas. Był identyczny
u wszystkich poprzednich ofiar. Na jego odsłoniętym ramieniu zakrzepła strużka krwi. Podniosła klingę i jeszcze raz przebiła nią bok trupa, przybliżając usta. Krew wróciła do normy, chociaż czuło się, że trup leży już jakiś czas. Oprócz dwóch ran nie było widać żadnych innych skaleczeń. Na ziemi leżało coś błyszczącego. Silnie wyczuwalna czerwona aura przyciągała jej rękę. Mały, okrągły kamień. Delikatnie wzięła go i wsunęła w obszerną kieszeń płaszcza.
Podniosła głowę i po raz kolejny popatrzyła na jego twarz. Zdecydowanie wystarczyło jej dzisiaj wrażeń. Schyliła się i zwymiotowała w kąt.
W jaskini nie sposób było rozpoznać, jaka jest teraz pora dnia. Wolała nie ryzykować. Podniosła do góry wskazujący palec i zakreślił w powietrzu półkole. Wszystko zaczęło migotać, refleksy odbijały się w podziemnych jeziorkach, aż tuż obok niej zawisł ogromny krąg światła. Chwiejnym krokiem przeszła na drugą stronę.
4
Wierzchołkami płyną szare chmury bez końca wciąż na zachód,
spływając na kształt katarakty po ognistej horyzontu ścianie.
Noc była i deszcz padał, a krople jego póki spływały wyglądały jak krople wody,
dopiero, gdy na ziemie upadły widać było ze to krew.
Edgar Allan Poe
Cierpienie i upokorzenie. To zawsze nachodziło ją, gdy myślała o swoim życiu. Jakimi teoretycznie błahymi rzeczami można było zranić innego człowieka... Egoistyczne podejście, tak właściwe rodzajowi ludzkiemu, przez niektórych w ogóle nie hamowane, bolało najbardziej. W takich sytuacjach czuła się jak zwykła szmata.
Zawsze była sama. Wszystkie bliskie osoby oddalały się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu nie został nikt. Może to wszystko przez nią? Może ma w sobie coś takiego, że nawet w gronie przyjaciół czuje się obca? Inna?
Przyjaciół? Miała ich wielu, przynajmniej zawsze tak jej się wydawało, a jak przyszło, co, do czego, nie mogła na nikogo liczyć. Nawet na siebie.
Nie chodziło nawet o jej ciało, tak odmienne od zwykłego człowieka, zwierzęce pragnienia, głód, czy nienawiść rasową, lecz o dusze. Czy ona w ogóle miała duszę? Musiała. Inaczej nie zastanawiałaby się teraz nad tym, tylko zaspokajała swoje nieludzkie żądze, pozbawiając życia kolejne istoty. A zresztą, kogo to obchodziło...
* * *
Z hukiem upadła na kamienną posadzkę. Wstała, rozcierając obolałą od uderzenia rękę i spróbowała utrzymać się na nogach. Świat wirował coraz szybciej... Ktoś wziął ją za ramię i pomógł usiąść. Czuła wszystkie mięśnie i ścięgna w całym ciele. Z trudem odwróciła szyję i zobaczyła stojącego Slaanesha.
Nie miał zamiaru pokazać, jak bardzo się cieszy, że już wróciła. Obojętna i skupiona maska na jego twarzy znakomicie odgrywała swoją rolę, ani uśmiech, ani inny grymas nie zaigrał ani na chwile. Przez te wszystkie lata nauczył się nie okazywać zbędnych uczuć.
- I co? - oczyma lustrował wiszący w powietrzu portal. Szybkim gestem ręką zamknął go od razu. Kto wie, co by było, gdyby morderca przedostał się tutaj? Wolał nie ryzykować. Nie chciał niepotrzebnie narażać młodych wampirów.
- Znalazłam go, ale.. spóźniłam się. - zakryła twarz dłońmi. -Zawiodłam, było już za późno.
- Spokojnie. - położył rękę na jej ramieniu. - Opowiedz wszystko dokładnie.
- Leżał martwy w jaskini, oparty o ścianę. Jego krew... ona nie była normalna. Była jakby gorzka. - jej twarz znowu zrobiła się zielona. - Ale tylko chwilę po śmierci. Potem wróciła do normy.
On też przejął się śmiercią kolejnego kandydata. Riker był dobrym, silnym i odważnym wojownikiem... Ale teraz nie można rozczulać się nad przeszłością.
- Aaa, znalazłam przy nim to. -wyjęła dziwny kamień i podała go księciu. Obejrzał go dokładnie i powoli.
- Nie widzę w tym nic szczególnego. Ot, zwykły kryształ górski. Ale wolę, żeby sprawdził go jeszcze Tharr.- powiedział Slaanesh, po czym zniknął.
Zmęczona zasnęła, rozkładając się wygodnie, jeśli można nazwać wygodną kamienną ławę. Ale teraz było jej to obojętne.
5
Impia torturum longas hic turba furores
Sanguinis innocui, non satiata, aluit.
(…) fracto nunc funeris antro
moris ubi dira fuit vita salusque atent.
(łać.Bezlitosny tłum katów niesyty krwi
dokonywał tu nie kończących się szaleńczych czynów.
(...) po wyłamaniu grobowej jaskini
tam, gdzie panowała śmierć jest miejsce na życie i zbawienie)
Napis na bramie planowanej na miejscu
Klubu Jakobinów hali targowej w Paryżu.
Rozległ się syk, a pomieszczenie wypełniło się zapachem spalonego mięsa.
- Astera mówiła, że poczuła wyraźnie czerwona aurę? - zapytał Tharr, oglądając oparzona rękę. Bąble i zaczerwienienia znikały w oczach, a po chwili zamieniły się tylko w słabo widoczne blizny.
- Oczywiście. - książę wziął kamień do ręki.
- Przecież teraz na pewno emanuje białą. Inaczej nie mógłbyś go trzymać. I nie zrobiłby tego. - rozprostował dłoń i wyjął z sakwy różdżkę. Wymówił kilka cichych słów, po czym skupił całą swoja wolę na wrzecionowatym klejnocie. Nie reagował. Kolejne próby tez spełzły na niczym. - Powiedz jej, żeby zrobiła to, o czym mówiliśmy. Jeśli kryształ uniesie się, nasze przypuszczenia będą słuszne. Poza tym, jest z nią już lepiej?
- Tak, po kilku dniach odpoczynku jest już w pełni sił. Jutro wraz z Sirith wyruszają na poszukiwania kolejnej osoby na naszej liście. Swoją droga, robi się ona coraz krótsza. - Slaanesh skrzywił się.
Ojciec Ad Luna wyszczerzył kły w ironicznym uśmiechu. - To zadanie w pełni do nich pasuje. Obie nie są specjalnie rozmowne, chyba, ze trochę wypiją, a za tym wybitnie przepadają.- śmiech zamienił się w rozrywający charkot.
* * *
Kamień w zaciśniętej pieści zdawał się lekko pulsować, a przez palce prześwitywały nikłe, blade promienie. Odczekawszy jeszcze kilka sekund otworzyła dłoń. Kryształ powoli uniósł się w powietrze i zawisł mniej więcej na poziomie jej gilowy, po czym zaczął wirować coraz szybciej i szybciej wokół głowy. Poczuła się jakby silniej... jak nigdy w życiu.
* * *
Ominęły zawalony strop. Śliskie, gładkie ściany nie dawały palcom żadnego oparcia. Na podłodze pomimo brudu i pleśni zaległej między szczelinami, dało się dostrzec inskrypcje na posadzce. Przedziwne, lekko wyblakłe, nadgryzione przez ząb czasu wzory stanowczo odcinały się od szarego kamienia. Iluzoryczne kręgi schodziły się w jednym punkcie, na środku komnaty. Tam znajdował się masywny, granitowy podest, zwieńczony misternie wykonaną konstrukcją. Podeszła bliżej, a Sirith bezszelestnie przeszukiwała pobliskie gruzowiska i korytarze. Środek postumentu zdobiły runiczne cyfry, a pomiędzy nimi wyrastał ogromny, słoneczny zegar. Słoneczny zegar w podziemiach? Coś się nie zgadzało.
Nagle usłyszała stłumiony krzyk. Obróciła głowę, a jej oczom ukazał się zaskakujący obraz. Kilkanaście bezcielesnych rąk otaczało zdezorientowana wampirzycę. Po chwili upiory widać było już w pełnej okazałości. Sirith kręciła młynki krótkim mieczem, lecz zjawy nawet nie zareagowały.
* * *
Prosze o komentarze i słuszną, uzasadnioną krytykę.
Ostatnio edytowano So gru 27, 2003 7:31 pm przez
Astera, łącznie edytowano 2 razy
Astera / And blood tears I cry, endless grifed remain inside /