Prolog
Piorun uderzył w drzewo, które stanęło w ogniu. Grom przetoczył się po okolicy, zagłuszając na chwilę tętent kopyt. Deszcz nie padał zbyt gęsto, jednak droga zmieniła się w bagno już kilka godzin temu. Czarna klacz wypuszczała kłęby pary z nozdrzy, jednak jeździec co i raz poganiał ją do szybszej jazdy. Za plecami słyszał coraz bliższe okrzyki ścigających go ludzi. Spod końskich kopyt bryzgała woda, ochlapując i tak mokre spodnie mężczyzny. Chwilę potem przez kałużę przegalopowało pięć kolejnych koni, każdy noszący na grzbiecie jeźdźca.
-Szybciej, do cholery! – wrzeszczał mężczyzna jadący przodem – Nie może nam uciec!
Wierzchowce jeźdźców były silniejsze niż młoda klacz uciekiniera, jednak ten miał ciągle nad nimi przewagę. Kolejna błyskawica przecięła niebo, uciekający mężczyzna obejrzał się za siebie, pogoń była nie więcej jak dwa stajania za nim. Ostro ściągnął wodze i skręcił w wąską, leśną dróżkę. Mężczyzna przywarł do końskiej szyi, w obawie o zahaczenie którejś z gałęzi. Klucząc wśród lasów, których nazwy nie ma na żadnej ludzkiej mapie, uciekał. Stopniowo odgłos pogoni wydawał się cichnąć, by w końcu umilknąć zupełnie. Jeździec zwolnił tempo i spokojnym kłusem jechał na północ. Ponad lasem zaczęły wyłaniać się ośnieżone szczyty gór.
Wschodnie niebo nabierało już krwistoczerwonej barwy, gdy wyczerpany koń doczłapał się do małej chaty, zbudowanej z grubych bali. Mężczyzna zeskoczył, czy raczej spadł z kulbaki i odprowadził konia do malutkiej stajenki. Sam udał się do chaty i rozpalił ogień w kominku. Nie czuł zimna, jak zresztą wielu innych rzeczy, ale nie chciał, by ubranie zamarzło na nim. Mokre i lodowato zimne łachy powiesił tak, by wyschły ogrzewane ogniem, udał się na strych i natychmiast zasnął na twardym i wąskim łóżku.
Minęło kilka dni; mężczyzna jak co wieczór zszedł na dół. Z zaspy na zewnątrz wyjął kawał mięsa, następnie upiekł je nad ogniem.
-Kurwa, jak ci ludzie mogą to jeść – mruknął żując mięso – jak tak dalej pójdzie, to po mnie.
Z obrzydzeniem mężczyzna rzucił niedojedzoną porcję w ogień i podszedł do niewielkiej skórzanej torby, która stała na stole. Wyrzucił zawartość na ziemię i zaczął ją przeglądać. Wśród niezliczonej ilości flaszek, pudełek i podróżnej aparatury alchemicznej znalazł małą buteleczkę z ciemnozielonego szkła. Nie miała żadnej etykiety, ale mężczyzna wiedział co zawiera. Alchemik nie kłamał – pomyślał mężczyzna – a przynajmniej mam nadzieję. Powoli otworzył buteleczkę i powąchał zawartość.
-Rumianek i mięta… Cholera, nawet nie wiem, z czego to draństwo jest. – mruczał pod nosem sięgając po złoty puchar. Wlał do niego zawartość buteleczki i dopełnił czerwoną cieczą z innej. Zamieszał patrząc, jak ciecze łączą się z sykiem. Podniósł puchar na wysokość ust i powiedział:
-Kurwa, co ja robię? – spytał sam siebie i wychylił całą zawartość kielicha. Przed oczami zobaczył czerwone plamy, czuł jakgdyby wypił ogień, paliły go usta, gardło i wszystko inne wewnątrz. Każdą komórką ciała czuł palący ból, gdy magia eliksiru rozchodziła się po jego ciele. Potem stracił przytomność. I dobrze, gdyż nikt nie chciałby oglądać tego, co działo się z jego ciałem.
Trzy razy słońce wstawało i trzy razy zachodziło, zanim czar się dokonał. Mężczyzna wstał z widocznym wysiłkiem. W ustach czuł suchość, a w żołądku nieznośne i dawno zapomniane uczucie głodu. Wstał opierając się o ścianę i zrobił krok do przodu. Przewrócił się, gdyż nogawki jego spodni były za długie o kilkanaście centymetrów. Ze stołu zdjął nóż i odciął zbyt długie rękawy i nogawki. Ciągle czuł się, jak w ubraniu po starszym bracie, ale mógł już podejść do stołu. Z karafki nalał sobie wody i wychylił ją, pijąc łapczywie. Nie wiedział, że woda tak cudownie smakuje. Dawno wyparte wspomnienie powróciło, uderzając go z siła huraganu. Obok leżał bochenek czerstwego chleba, ale i on smakował lepiej niż najlepsza krew.
- Gerino umarł – rzekł mężczyzna – niech żyje Gerino!
* * *
Dzień pierwszy(nie pamiętam, który mamy rok, tym bardziej dzień…)
Kim ja kurwa jestem? Człowiekiem nie…za niski. Krasnolud? Też nie, za szczupły. Pal to licho, będzie co ma być. Pora opuścić tę norę, nie znoszę tego zimna. Ha, zimno. Znów coś nowego. A raczej coś tak starego…Nie dziwię się ludziom, że zwykle są źli i smutni. Tyle fizycznych i bezsensownych problemów. Cóż, będę się musiał przyzwyczaić…
* * *
Jechał wąską ścieżką, prowadzącą ku Leanderowi. – Przeklęta kraina, skurwiel na skurwielu i skurwielem pogania. A Midgaard – co za cuchnąca dziura, Ankh Morpork to przy tym gównie kwiecista łąka – ponury jeździec mamrotał kiwając się rytmicznie. W dole widział lasy, dalej niskie góry. Nikt tu nie zaglądał, była to zapomniana kraina. Nikt, oprócz kilku osób. – Ciekawe, czy ci durnie dalej mnie szukają. Hmm… ciebie mogą poznać – mężczyzna zwrócił się do swej klaczy – ale nie sądzę. W nocy nie mogli ci się dobrze przyjrzeć. – jeździec wiedział, że on sam jest nie do poznania. Ciało było inne. Inne było ubranie. Skórzaną, ćwiekowaną kurtkę, szyte na zamówienie spodnie, z wszytymi paskami mithrillu, nawet ukochaną pelerynę spalił za chatą, a popiół zakopał pod śniegiem.
Podróż przebiegała spokojnie, w okolicy nie było żywej duszy. Wśród koron drzew śpiewały ptaki, czasem, spłoszony stukotem kopyt umykał w las jakiś szarak. Mężczyzna jechał, rozkoszując się promieniami słońca. Czuł miłe ciepło, choć wiedział, że nawet dla istot o dziennym trybie życia jest szkodliwe. Niechętnie wspominał ostatnie spotkanie ze słońcem. Dwa miesiące kurował oparzenia, a i tak jeszcze cztery dni temu jego twarz szpeciły blizny. Mężczyzna dotknął twarzy i zdziwił się. Potem dotknął jeszcze raz, i zdziwił się znowu. Blizny znikły, a pojawił się zarost.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a góry były jeszcze daleko. Gerino zeskoczył z konia i zarzucił lejce na gałąź. Niedługo potem ogień wesoło trzaskał, pożerając kolejne polano. Od północy wiał zimny wiatr; podróżnik okrył się starym kocem, który znalazł w chatce. Noc mijała powoli niosąc sen i odpoczynek.
* * *
Dzień drugi
Ledwie dwie ćwierci doby minęły, jak jechałem, a już zmęczenie mnie ogarnęło. Dziwne, naprawdę dziwne. Teraz muszę dotrzeć do gór, jeszcze jedna noc w takich warunkach a nie dojadę, kończą mi się zapasy. Cholera, mogłem zadbać o jakiś łuk… ale nie było czasu. Czas… tak, cały czas go czuję. Jak upływa, jak przelatuje mi przez palce. Jak go tracę. Wszystko dzieje się tak szybko – ale dlaczego?
* * *
Poranne promienie słońca wyrwały go ze snu. Szybko pozbierał swoje rzeczy i wyruszył w dalszą drogę. Mimo całego pośpiechu, słońce stało już w zenicie, gdy dotarł do przełęczy prowadzącej przez góry. Gdzieś tam, czekało go nowe życie. Dodawszy sobie otuchy tą myślą uderzył klacz piętami i spokojnym kłusem ruszył na południe.
Słońce schowało się już za horyzontem, gdy oczom jeźdźca ukazał się niezwykle piękny widok. U stóp gór widział dachówkę klasztoru, dalej częściowo skryte w lesie zabudowania Ofcoolu. A dalej był Leander.
Pomimo iż noc już zapadła dawno temu, Gerino nie ustawał w podróży. Zbyt mało dzieliło go od celu, by nocować w tej głuszy. Światełka w ciemności nocy poinformowały go, że jest już w Nowym Ofcoolu. Nawet najstarsi jego mieszkańcy nie pamiętają jednak, gdzie jest Stary Ofcool – widać nie było to interesujące miejsce. Z mroku na południu wyłaniały się kolejne budynki, jeździec próbował przebić wzrokiem ciemność, patrząc po futrynach domów. Odnalazł wreszcie szyld gospody, światło niewielkiej latarni oświetlało rysunek czegoś, co przy dobrych chęciach mogło być niedożywioną wiwerną – oczywiście karczma zwała się „Pod Królewskim Smokiem”. Wszedł do wnętrza, zionącego zapachem piwa, potu, dymu, i co niezmiernie ucieszyło Gerino – pieczystego. Podszedł do kontuaru, za którym karczmarz – wysoki i barczysty mężczyzna – właśnie otwierał kolejną beczkę piwa. Gerino wyjął z pękatej sakiewki dużą, złotą monetę i rzucając ją na blat mówiąc
-Dajcie mi karczmarzu… coś do zjedzenia, i… taką beczułkę – wciąż nie mógł przyzwyczaić do swego nowego głosu. Nawet gdy nie chciał, mówił głośno głębokim basem. Od lat trenowany szept, tak donośny i jednocześnie gwarantujący dyskrecję gdzieś się ulotnił. Karczmarz wziął monetę i obejrzał ją dokładnie.
-Dziwnym pieniądzem płacicie panie, dziwnym. A skąd go macie, jeżeli można wiedzieć? – spytał karczmarz, wciąż oglądając monetę. Była duża jak na złoty pieniądz, miała cztery centymetry średnicy; na awersie widniała duża, zdobiona litera F, otoczona ciernistymi gałązkami. Rewers zaś przedstawiał gwiazdę.
-Niestety, bardzo mi przykro, ale nie można wiedzieć – Gerino przeklął się w myśli, że nie wymienił złota na coś bardziej pospolitego, choćby grosze Vergardzkie. Wiedział, iż jego monetami płaciło się tylko w dwóch miejscach. I żadne z nich nie sugerowało porządnej przeszłości posiadacza takich pieniędzy. Miał jednak nadzieję, że karczmarz nie rozpozna jej pochodzenia.
-Cóż, złoto to złoto – rzekł karczmarz chowając monetę do kieszeni – proszę siadać, za chwilę podam jadło.
Gerino jadł powoli, by nacieszyć się smakiem dziczyzny. Sam się sobie dziwił, że z takim apetytem zajada coś tak obrzydliwego. Ochłap mięsa poddany obróbce termicznej, skąpany we własnym cuchnącym tłuszczu. Gdy najadł się już, i popił solidnie, poszedł znowu do karczmarza i spytał
-A pokoje to macie jakieś wolne?
-Tak, oczywiście na piętrze, ja zaprowadzę –odrzekł karczmarz.
Poszli więc na górę, i gdy tylko Gerino zamknął drzwi za gospodarzem, rzucił się na łóżko i spał jak zabity.
Rano zbudziło go dudnienie do drzwi. Zaspany otworzył drzwi, za którymi ujrzał człowieka w kolczudze.
-Dzień dobry – przybysz zasalutował niedbale – tuż obok wydarzyło się coś.. ekhm.. nie miłego. Czy słyszał pan coś w nocy?
-Nie, spałem jak zabity… - odpowiedział zaspany
-Tak, to dobre określenie. No cóż, nie przeszkadzam, do widzenia. – na odchodnym rzucił mu niechętne spojrzenie. Gerino ubrał się szybko, zabrał swoje rzeczy i wyszedł na korytarz. Zajrzał do pomieszczenia obok. Drzwi były otwarte, a wewnątrz kręciło się wielu ludzi. Jeden z nich się nie kręcił, gdyż leżał na łóżku, które miało barwę głębokiej czerwieni. Na twarzy, od ust, biegła stróżka zakrzepniętej krwi. Gerino przyjrzał się całej scenie i wzruszywszy ramionami zszedł na dół.
-Co się tam stało, tam na górze? – spytał karczmarza
-Zabili, poderżnęli mu gardło.
-Kim on był? – spytał zaciekawiony. W sumie śmierć nie była czymś niezwykłym, ale przejęcie, z jakim karczmarz odpowiadał na pytania sugerowało coś poważnego.
-Syn hrabiego… zabili… - karczmarz wyglądał na nie do końca przytomnego, cały czas wpatrywał się w ścianę naprzeciwko. Gdy w czyjejś gospodzie ginie ktoś ważny, nigdy nie wróży to dobrze właścicielowi.
Gerino zrezygnował z dalszych pytań, gdyż widział, że za dużo się nie dowie. To i tak nie była jego sprawa. Chwycił za worek i poszedł do stajni. Kilkanaście minut później jechał już w stronę Midgaard, od którego dzieliło go tylko kilka godzin drogi. Był już bardzo blisko.