Napisane: So sty 17, 2004 10:30 am
Oto pierwsza część opowieści SMOCZE RUNO:
Valdrab podgrzewał właśnie kolejną porcję psiny nad ogniskiem, dla kumpli - nie wampirów, którzy poszli się wykąpać, gdy nagle uderzyła w niego czysta skondensowana myśl, na skutek której kijek wypadł mu z dłoni wprost w żar.
- Nienawidzę telepatii - mruknął do siebie.
Wyciągnął mięso z żaru i zdmuchnął popiół. Było przyjemnie zarumienione i Valdrab przyłapał się na tym, że się oblizał. Brakowało mu czasem przyjemności jedzenia. Wtem zza krzaka wychynął Grum i uwalił się obok swym prawie stukilowym cielskiem[w rzeczywistości tyle waży, to tłuścioch, jakich mało! - przyp. Valdrab].
- No i czemu nie odpowiadasz?
Valdrab zauważył, że jego przyjaciel był równie rumiany, co mięsko. Najprawdopodobniej był to skutek nalewki własnej roboty. Oddał mu kij i zaczął podpiekać psinę na następnym.
- Wiedziałem, że i tak podejdziesz. O co chodzi?
- Dostałem wiadomość od Instredda. Jest robota.
- Dobra? - zapytał wampir z błyskiem w oku.
- Nie mam pojęcia, ale powiedział, że to bardzo ważne, więc sporo nam pewnie zapłaci.
- Wreszcie odbiję sobie za wskrzeszenie twojego nędznego tyłka. Zostało nam po tym tylko...
- Tak, wiem! Setki razy to powtarzałeś! Trzysta monet. Wybacz, że mnie zabili
- To dlatego jemy teraz psinę, a nie pieczone ananasy i kawior z mięsem smoka!
Umilkli obaj.
- Przecież w żadnej karczmie nie sprzedają smoczego mięsa.
Valdrab myślał chwilę, próbując znaleźć odpowiednie słowo.
- To taka... no... metafora.
Umilkli obaj. Przeczuwał, co się zaraz stanie.
- Valdrab...
- Nie...
- Ale...
- Nie!
- Ale Val... Przecież...
- Nie, stary! Nie zapolujemy na smoka!
Umilkli obaj. Znad rzeki nadszedł, lekko słaniając się na nogach Thail. Valdrab bez słowa podał mu mięso i zaczął opiekać trzeci kawałek. Grum patrzył na nich spode łba.
- A ten czemu taki wkurzony? - zdziwił się Thail, przełknąwszy kawałek psa.
- Bo nie chcę iść z nim zabić smoka.
Thail nie miał więcej pytań. Nadszedł z wolna Valkir, ciągnąc za stopę śpiącego Kjorda. Valdrab podał mu kijek, żeby sam sobie przypiekł i zaczął robić skręta.
- Co z Kjordem? - zapytał, lekko zaniepokojony.
- Czyżby za mocna nalewka? - Zdziwił się Grum, wypijając kubek wyżej wymienionej duszkiem.
- Ujmę to tak, - odpowiedział Valkir - za dużo i za szybko za mocnej nalewki.
- Chłopaki, chodźmy spać. Jasno się już robi - zaproponował Thail i nie czekając na odpowiedź zasnął.
Wszyscy oprócz Kjorda przystali propozycję mnicha. Przytuleni do siebie dla lepszego zachowania ciepła, wyglądali jak banda pedałów. Ognisko kończyło dogasać. Valdrab, siedząc przy nich zapadł w półsen, a potem zasnął zupełnie. Na jego dolnej wardze skręt kończył dogasać.
Około południa, gdy wszyscy zdołali się już obudzić, a Kjord gruntownie obrzygał okolicę, nastąpiło krótkie pożegnanie i obdarowani kilkoma litrami grumowej nalewki na jagodach Thail i Valkir, powędrowali w stronę im tylko znaną, najprawdopodobniej do najbliższej knajpy. Valdrab, Grum i Kjord, udali się zaś do Midgaardu, prosto do kamienicy, w której bramie pił zwykle Instredd. Wywleczony stamtąd za uszy, nie zaprotestował. Obruszył się jednak i posłał w kierunku Valdraba, na szczęście niecelnie, błyskawicę, gdy ten zechciał go doprowadzić do wątpliwej przytomności, za pomocą kilku kopniaków w żebra.
- Dobra, moczymordo! Ujmę to w ten sposób - powiedział najuprzejmiej, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie kilka tygodni pił głównie psy i wiewiórki, że nie spał w prawdziwym łóżku od czasu, gdy Mantar znikł z map świata i że przed chwilą miał okazję stać się żywym piorunochronem Valdrab. - Albo w ciągu minuty doprowadzisz się do porządku, albo poszczuję cię Grumem.
Instredd zbladł. Perspektywa bycia zjedzonym przez szeroko uśmiechniętego mnicha, którego paszczęka nie napotkałaby najprawdopodobniej żadnego oporu, podczas połykania średniej wielkości hipopotama, a co dopiero jego samego, była co najmniej nieprzyjemna, a już na pewno przepełniona dużą ilością cieczy, której nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, nie odważyłby się nazwać śliną. W skutek takiego obrotu sytuacji Instredd dokonał niemożliwego. Uklęknął, po czym, przytrzymując się ściany, powstał. Kjord, widząc jego minę odskoczył i dobrze zrobił, gdyż sekundę później, miejsce, w którym stał, zamieniło się w wyżartą przez bimber i denaturat dziurę w bruku, z której unosił się ostry zapach siarki.
- Nic tak nie pomaga samopoczucia, jak dorodny paw! - rzekł uradowany Instredd i chwiejąc się... no dobra, zataczając się od krawężnika do krawężnika, skierował się w stronę swojego domu.
Wzruszyli ramionami i poszli za nim, uważając na spontaniczne psioniczne czknięcia, które powodowały pękanie szyb w oknach i wybuchy ulicznych latarni, nie zgaszonych jeszcze po nocy, oraz psów, które miały pecha znaleźć się zbyt blisko.
Valdrab przełknął przekleństwo.
- Żartujesz!? - wykrzyknął Grum.
- Nie żartuję. Potrzebne mi są części jego ciała do eksperymentów. Wszystkie, a najlepiej - bo wiem, że nie zdołacie donieść wszystkiego - łapy, głowa, organy wewnętrzne... bebechy - dodał, widząc ich zdziwione miny.
- Gdzie mamy szukać?
- W górach, niedaleko miasteczka Aicelust. To na zachód stąd około 200 mil w prostej linii.
- Ile za to dostaniemy?
- Budżet, jaki na was sobie odłożyłem, to cztery i pół miliona. 750 tysięcy teraz - Valdrab, dotychczas milczący uniósł brew.
- Wchodzimy w to – rzekł, nie zważając na zęby, próbujące go ugryźć w język. Wiedział już teraz, że pożałuje tych słów. Pieprzona pazerność.
- Cudownie! - krzyknął Grum, z rogalem na ryju. - Val, czemuś taki zachmurwiony? W końcu nie codziennie poluje się na smoki! - rzekł, gdy wychodzili z domu Instredda do knajpy.
Valdrab przełknął przekleństwo.
Przedzierali się przez las już trzeci dzień. Grum i Kjord śpiewali wesołą piosenkę o smoku, jedzącym ludzkie żeberka. Valdrab nie śpiewał. Nasłuchiwał. Po raz kolejny usłyszał cichy gwizd. Tym razem jego towarzysze chyba też to usłyszeli, bo przestali śpiewać i wyciągnęli broń. Cichy szmer z prawej strony, obudził lodowy kolec Gruma. Uciekająca na drzewo wiewiórka zamieniła się w sopel lodu i spadła, roztrzaskując się o jakiś korzeń. Prawie natychmiast, z krzaków wypadła na nich grupa istot o ludzkich korpusach, poruszających się jednak za pomocą wężowych ogonów. Pierwszy z nich, którego ogon zakończony był żądłem, zamachnął się nim na Valdraba. Ten, szybkim ciosem zaczarowanej szabli sparował cios i tarczą grzmotnął wężoczłeka, pozbawiając go przytomności. Kjord, nie marnując czasu wskoczył pomiędzy trzech następnych. Źle jednak ocenił przeciwników. Jeden z nich, z ogonem zakończonym jak u grzechotnika, uderzył krótką siekierką w pierś Kjorda, nie czyniąc mu jednak krzywdy. Twardość magicznego napierśnika zwyciężyła w starciu z siekierą domowej roboty. Cios wybił jednak Kjorda z rytmu i dosięgły go dwa uderzenia ciężkich młotów, dzierżonych przez wężoludzi. Kjord opadł na kolana, po czym rozpłatał jednego z nich na pół. Cios drugiego sparował tarczą, a trzeciego niestety nie zdążył. Valdrab obciął jego napastnikowi rękę na wysokości szyi wraz z szyją. Ostatni próbował uciekać, ale nieoczekiwanie zamarzł, potraktowany celnym kolcem lodu przez Gruma. Valdrab podszedł do tego nieprzytomnego i ocucił go butem pomiędzy żebrami. Wężoczłek zasyczał i powiódł po zebranych wściekłymi, żółtymi oczami. Zorientował się, że nie wygra z nimi i po chwili syczenia zaczął mówić.
- Wypuśśśćcie mnie, to mój pan może daruje wam życie – rzekł lekko syczącym głosem.
- A kim jest twój pan?
- Mój pan jessst równy bogom, a wkrótce ich przewyższszszy i ssstrąci w otchłanie piekielne!
Silny cios w nos przywołał wężoczłeka do porządku.
- Nie pierdol mi tu farmazonów, kmiotku! Gadaj, kto to? – warknął Kjord, masując pięść.
- No dobra... Mój pan was oczekuje – wężoczłek dał sobie spokój z syczeniem. – Wiedział, że przyjdziecie. Byliśmy grupą, która miała ocenić Wasze siły i zdać raport. To znaczy... Ten, kto by przeżył miał wrócić.
- Kto to jest?
- A na kogo macie zlecenie? – spytał z wymownym uśmiechem.
- Dobra, wracaj i zdaj raport – rzekł Valdrab.
- Jak to!? – wykrzyknęli równocześnie Grum i Kjord. – Chcesz go tak po prostu puścić???
- Smok nie musiał ich wysyłać. Wiedział, że zamierzamy go zabić. Na pewno zna nasze siły, a prawie na pewno wie, że już ich pokonaliśmy. Spieprzaj wężu – Valdrab wypuścił jego gardło spod szabli, a ten nie zwlekając ani chwili odpełznął w las. Wampir rozejrzał się. – Tu rozbijemy obóz.
- A jak powtórzą atak?
- To będziemy mieli warty.
Wężoludzie, jak się okazało, mieli bardzo delikatne mięsko. Po kolacji koledzy zjedli deser. Lody o smaku... O niepowtarzalnym smaku.
Valdrab podgrzewał właśnie kolejną porcję psiny nad ogniskiem, dla kumpli - nie wampirów, którzy poszli się wykąpać, gdy nagle uderzyła w niego czysta skondensowana myśl, na skutek której kijek wypadł mu z dłoni wprost w żar.
- Nienawidzę telepatii - mruknął do siebie.
Wyciągnął mięso z żaru i zdmuchnął popiół. Było przyjemnie zarumienione i Valdrab przyłapał się na tym, że się oblizał. Brakowało mu czasem przyjemności jedzenia. Wtem zza krzaka wychynął Grum i uwalił się obok swym prawie stukilowym cielskiem[w rzeczywistości tyle waży, to tłuścioch, jakich mało! - przyp. Valdrab].
- No i czemu nie odpowiadasz?
Valdrab zauważył, że jego przyjaciel był równie rumiany, co mięsko. Najprawdopodobniej był to skutek nalewki własnej roboty. Oddał mu kij i zaczął podpiekać psinę na następnym.
- Wiedziałem, że i tak podejdziesz. O co chodzi?
- Dostałem wiadomość od Instredda. Jest robota.
- Dobra? - zapytał wampir z błyskiem w oku.
- Nie mam pojęcia, ale powiedział, że to bardzo ważne, więc sporo nam pewnie zapłaci.
- Wreszcie odbiję sobie za wskrzeszenie twojego nędznego tyłka. Zostało nam po tym tylko...
- Tak, wiem! Setki razy to powtarzałeś! Trzysta monet. Wybacz, że mnie zabili
- To dlatego jemy teraz psinę, a nie pieczone ananasy i kawior z mięsem smoka!
Umilkli obaj.
- Przecież w żadnej karczmie nie sprzedają smoczego mięsa.
Valdrab myślał chwilę, próbując znaleźć odpowiednie słowo.
- To taka... no... metafora.
Umilkli obaj. Przeczuwał, co się zaraz stanie.
- Valdrab...
- Nie...
- Ale...
- Nie!
- Ale Val... Przecież...
- Nie, stary! Nie zapolujemy na smoka!
Umilkli obaj. Znad rzeki nadszedł, lekko słaniając się na nogach Thail. Valdrab bez słowa podał mu mięso i zaczął opiekać trzeci kawałek. Grum patrzył na nich spode łba.
- A ten czemu taki wkurzony? - zdziwił się Thail, przełknąwszy kawałek psa.
- Bo nie chcę iść z nim zabić smoka.
Thail nie miał więcej pytań. Nadszedł z wolna Valkir, ciągnąc za stopę śpiącego Kjorda. Valdrab podał mu kijek, żeby sam sobie przypiekł i zaczął robić skręta.
- Co z Kjordem? - zapytał, lekko zaniepokojony.
- Czyżby za mocna nalewka? - Zdziwił się Grum, wypijając kubek wyżej wymienionej duszkiem.
- Ujmę to tak, - odpowiedział Valkir - za dużo i za szybko za mocnej nalewki.
- Chłopaki, chodźmy spać. Jasno się już robi - zaproponował Thail i nie czekając na odpowiedź zasnął.
Wszyscy oprócz Kjorda przystali propozycję mnicha. Przytuleni do siebie dla lepszego zachowania ciepła, wyglądali jak banda pedałów. Ognisko kończyło dogasać. Valdrab, siedząc przy nich zapadł w półsen, a potem zasnął zupełnie. Na jego dolnej wardze skręt kończył dogasać.
Około południa, gdy wszyscy zdołali się już obudzić, a Kjord gruntownie obrzygał okolicę, nastąpiło krótkie pożegnanie i obdarowani kilkoma litrami grumowej nalewki na jagodach Thail i Valkir, powędrowali w stronę im tylko znaną, najprawdopodobniej do najbliższej knajpy. Valdrab, Grum i Kjord, udali się zaś do Midgaardu, prosto do kamienicy, w której bramie pił zwykle Instredd. Wywleczony stamtąd za uszy, nie zaprotestował. Obruszył się jednak i posłał w kierunku Valdraba, na szczęście niecelnie, błyskawicę, gdy ten zechciał go doprowadzić do wątpliwej przytomności, za pomocą kilku kopniaków w żebra.
- Dobra, moczymordo! Ujmę to w ten sposób - powiedział najuprzejmiej, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie kilka tygodni pił głównie psy i wiewiórki, że nie spał w prawdziwym łóżku od czasu, gdy Mantar znikł z map świata i że przed chwilą miał okazję stać się żywym piorunochronem Valdrab. - Albo w ciągu minuty doprowadzisz się do porządku, albo poszczuję cię Grumem.
Instredd zbladł. Perspektywa bycia zjedzonym przez szeroko uśmiechniętego mnicha, którego paszczęka nie napotkałaby najprawdopodobniej żadnego oporu, podczas połykania średniej wielkości hipopotama, a co dopiero jego samego, była co najmniej nieprzyjemna, a już na pewno przepełniona dużą ilością cieczy, której nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, nie odważyłby się nazwać śliną. W skutek takiego obrotu sytuacji Instredd dokonał niemożliwego. Uklęknął, po czym, przytrzymując się ściany, powstał. Kjord, widząc jego minę odskoczył i dobrze zrobił, gdyż sekundę później, miejsce, w którym stał, zamieniło się w wyżartą przez bimber i denaturat dziurę w bruku, z której unosił się ostry zapach siarki.
- Nic tak nie pomaga samopoczucia, jak dorodny paw! - rzekł uradowany Instredd i chwiejąc się... no dobra, zataczając się od krawężnika do krawężnika, skierował się w stronę swojego domu.
Wzruszyli ramionami i poszli za nim, uważając na spontaniczne psioniczne czknięcia, które powodowały pękanie szyb w oknach i wybuchy ulicznych latarni, nie zgaszonych jeszcze po nocy, oraz psów, które miały pecha znaleźć się zbyt blisko.
Valdrab przełknął przekleństwo.
- Żartujesz!? - wykrzyknął Grum.
- Nie żartuję. Potrzebne mi są części jego ciała do eksperymentów. Wszystkie, a najlepiej - bo wiem, że nie zdołacie donieść wszystkiego - łapy, głowa, organy wewnętrzne... bebechy - dodał, widząc ich zdziwione miny.
- Gdzie mamy szukać?
- W górach, niedaleko miasteczka Aicelust. To na zachód stąd około 200 mil w prostej linii.
- Ile za to dostaniemy?
- Budżet, jaki na was sobie odłożyłem, to cztery i pół miliona. 750 tysięcy teraz - Valdrab, dotychczas milczący uniósł brew.
- Wchodzimy w to – rzekł, nie zważając na zęby, próbujące go ugryźć w język. Wiedział już teraz, że pożałuje tych słów. Pieprzona pazerność.
- Cudownie! - krzyknął Grum, z rogalem na ryju. - Val, czemuś taki zachmurwiony? W końcu nie codziennie poluje się na smoki! - rzekł, gdy wychodzili z domu Instredda do knajpy.
Valdrab przełknął przekleństwo.
Przedzierali się przez las już trzeci dzień. Grum i Kjord śpiewali wesołą piosenkę o smoku, jedzącym ludzkie żeberka. Valdrab nie śpiewał. Nasłuchiwał. Po raz kolejny usłyszał cichy gwizd. Tym razem jego towarzysze chyba też to usłyszeli, bo przestali śpiewać i wyciągnęli broń. Cichy szmer z prawej strony, obudził lodowy kolec Gruma. Uciekająca na drzewo wiewiórka zamieniła się w sopel lodu i spadła, roztrzaskując się o jakiś korzeń. Prawie natychmiast, z krzaków wypadła na nich grupa istot o ludzkich korpusach, poruszających się jednak za pomocą wężowych ogonów. Pierwszy z nich, którego ogon zakończony był żądłem, zamachnął się nim na Valdraba. Ten, szybkim ciosem zaczarowanej szabli sparował cios i tarczą grzmotnął wężoczłeka, pozbawiając go przytomności. Kjord, nie marnując czasu wskoczył pomiędzy trzech następnych. Źle jednak ocenił przeciwników. Jeden z nich, z ogonem zakończonym jak u grzechotnika, uderzył krótką siekierką w pierś Kjorda, nie czyniąc mu jednak krzywdy. Twardość magicznego napierśnika zwyciężyła w starciu z siekierą domowej roboty. Cios wybił jednak Kjorda z rytmu i dosięgły go dwa uderzenia ciężkich młotów, dzierżonych przez wężoludzi. Kjord opadł na kolana, po czym rozpłatał jednego z nich na pół. Cios drugiego sparował tarczą, a trzeciego niestety nie zdążył. Valdrab obciął jego napastnikowi rękę na wysokości szyi wraz z szyją. Ostatni próbował uciekać, ale nieoczekiwanie zamarzł, potraktowany celnym kolcem lodu przez Gruma. Valdrab podszedł do tego nieprzytomnego i ocucił go butem pomiędzy żebrami. Wężoczłek zasyczał i powiódł po zebranych wściekłymi, żółtymi oczami. Zorientował się, że nie wygra z nimi i po chwili syczenia zaczął mówić.
- Wypuśśśćcie mnie, to mój pan może daruje wam życie – rzekł lekko syczącym głosem.
- A kim jest twój pan?
- Mój pan jessst równy bogom, a wkrótce ich przewyższszszy i ssstrąci w otchłanie piekielne!
Silny cios w nos przywołał wężoczłeka do porządku.
- Nie pierdol mi tu farmazonów, kmiotku! Gadaj, kto to? – warknął Kjord, masując pięść.
- No dobra... Mój pan was oczekuje – wężoczłek dał sobie spokój z syczeniem. – Wiedział, że przyjdziecie. Byliśmy grupą, która miała ocenić Wasze siły i zdać raport. To znaczy... Ten, kto by przeżył miał wrócić.
- Kto to jest?
- A na kogo macie zlecenie? – spytał z wymownym uśmiechem.
- Dobra, wracaj i zdaj raport – rzekł Valdrab.
- Jak to!? – wykrzyknęli równocześnie Grum i Kjord. – Chcesz go tak po prostu puścić???
- Smok nie musiał ich wysyłać. Wiedział, że zamierzamy go zabić. Na pewno zna nasze siły, a prawie na pewno wie, że już ich pokonaliśmy. Spieprzaj wężu – Valdrab wypuścił jego gardło spod szabli, a ten nie zwlekając ani chwili odpełznął w las. Wampir rozejrzał się. – Tu rozbijemy obóz.
- A jak powtórzą atak?
- To będziemy mieli warty.
Wężoludzie, jak się okazało, mieli bardzo delikatne mięsko. Po kolacji koledzy zjedli deser. Lody o smaku... O niepowtarzalnym smaku.