Zew czasu.
Wielki, łysy sęp krążył niespiesznie nad iglicą kryjącą Vrakenborg. Jak zawsze, mógł liczyć na posiłek, gdyż mordowano tu często, mordowano bez ustanku, a ciała wrzucano w przepaść.
Wtem jakiś ruch przyciagnął jego wzrok. Powodowany ciekawością, zniżył lot i przyjrzał się dokładniej. Nic. Fałszywy alarm. Chciał wzbić się wyżej, lecz nie mógł napotkać żadnego prądu wznoszącego. Krążył tak przez długie minuty, aż w końcu, zmęczony, usiadł ciężko na barierce balkonu i zaskrzeczał głośno. Po chwili odwrócił swój łysy łebek i zaczął czyścić dziobem pióra.
Kątem oka zauważył błysk, usłyszał świst. Ale było za późno - długa szyja wraz z głową upadła z plaśnięciem na podłogę, a ciało, pozbawione nagle centrali, zatrzepotało panicznie skrzydłami i spadło w przepaść. Długa szyja wiła się chwilę niczym wąż, dziób zamykał się i otwierał, aż wreszcie oczy ptaka zaszły mgłą i wszelki ruch zamarł.
Arhala popatrzyła na łeb sępa i wytarła klingę z krwi. Z obrzydzeniem kopnęła szyję, która poszybowała w dół, w ślad za resztą.
Słońce chyliło się ku zachodowi, świat tonął w bieli, przykryty grubą pierzyną ze śniegu. Było zimno, lecz Arhala go nie czuła. Zamknęła oczy i wciągnęła nosem mroźne powietrze. Westchnęła. Trwała tak długie minuty, słońce tymczasem zaszło zupełnie. Na niebie pojawiły się gwiazdy.
- Arhalo - usłyszała za sobą głos. Nie słyszała kroków. Odwróciła się i spojrzała w głębokie niczym bezdenne jeziora oczy Wratslava vatr Jihablut. Skłoniła się z szacunkiem.
- Witaj, książę - rzekła.
Wratslav podszedł do barierki i spojrzał w dal. Księżyc nieśmiało wychylał się zza gór. Milczeli przez jakiś czas, chłonąc piękno nocy.
- Piękny widok, czyż nie? - spytał książę przerywając ciszę.
- Piękny - przyznała dziewczyna. Lodowaty wiatr rozwiał jej włosy, między lokami pojawiły się pierwsze kryształki lodu.
- Twoje szkolenie dobiegło końca, Arhalo - zmienił temat Wratslav. Mam dla ciebie zadanie.
- Nareszcie - wyrwało się jej. - Od miesięcy nie opuściłam Vrakenborgu. Od czasu, gdy... - przerwała w pół słowa. Książę nie zwrócił na to uwagi.
- Na czym będzie polegało moje zadanie? - spytała.
- Nic wielkiego. Dostarcz Shu mój list. Jest w Vukaresti - Wratslav podał jej zalakowane pismo.
- Można spytać co jest w tym liście?
- Przeczytaj - książę uśmiechnął się nieznacznie, jego długie kły błysnęły upiornie w świetle księżyca. - Wyruszysz za dnia, jutro. Idź do stajni i wybierz sobie konia. Powodzenia.
Wampir odwrócił się na pięcie i pomaszerował wgłąb twierdzy. Arhala popatrzyła na pismo, które otrzymała. Wzięła głębszy oddech i ruszyła w mrok korytarza.
***
Wybrała czarną, smukłą klacz. Zresztą, wszystkie konie były kare. Podobno Wratslav sprowadzał je z południa, od nomadów żyjących w stepie.
Arhala dopięła popręg, zarzuciła na siebie postrzępiony, długi płaszcz z kapturem i wskoczyła na siodło. Powodujac wierzchowcem wyjechała na plac. Strażnicy jak na komendę podeszli do wrót i otworzyli je na oścież.
- No, malutka - szepnęła Arhala kobyłce do ucha - szlak na nas czeka. Wio maleńka! - klacz zarżała donośnie i runęła przez bramę szybko, niczym błyskawica. Płaszcz nefrati załopotał, niczym flaga.
***
Koń był niezwykle wytrzymały. Przez wiele godzin nie zwalniał ani na chwilkę. Arhala zwolniła dopiero w okolicach karczmy Wulfana, ale nie zdecydowała się na popas. Postanowiła jak najszybciej minąć Wraigaard. Wszyscy przestrzegali ją przed tym miejscem i, trzeba przyznać, czuła niepokój. Szczególnie, że od jakiegoś czasu miała wrażenie, że jakieś cienie biegną w ślad za nią. Wielkie, czarne cienie.
Gdy przekroczyła granicę Wraigaardu, świtało. Śledzące ją cienie zniknęły z pierwszymi promykami słońca. Wszędobylska biel wręcz raziła jej oczy.
Drzewa tworzyły naturalny baldachim. Arhala zatrzymała kobyłę i rozjerzała się dookoła. Drzewa były jakby poskręcane, wiele z nich przypominało karykaturalne postacie ludzkie, złowieszczo nachylające się nad traktem. Niektóre z nich, Arhala dałaby sobie za to uciąć rękę, miało coś w rodzaju twarzy na pomarszczonej korze. Ale mogło to być zwykłe złudzenie. Tu i tam były ruiny dawno pochłoniętych przez pożar budynków.
W dzień jednak Wraigaard nie wyglądał aż tak strasznie, jak opisywali to miejsce Yakob i Aversor. Arhala odgarnęła włosy niedbałym ruchem i uderzyła konia piętami.
Po kilkudziesięciu minutach po lewej stronie zobaczyła skute lodem pokaźne jezioro. Na chwilę stanęło Arhali przed oczami dzieciństwo. Jak z koleżankami ślizgały się po tafli pobliskiego stawu. Uśmiechnęła się na wspomnienie rozbitych łokci i kolan, skrzywiła na wspomnienie ojcowskiego pasa, który zawsze bezlitośnie łoił jej tyłek za wchodzenie na lód.
Blade Jezioro jednak, Arhala wiedziała to dobrze, nie było zwykłym jeziorem. W długie wieczory nefraci, którzy akurat rezydowali we Vrakenborgu, opowiadali koszmarne historie związane z tym miejscem. W końcu Arhala złapała się na tym, że zaczęła sobie wyobrażać Wraigaard jako jednego, wielkiego i krwiożerczego potwora, a jezioro w jego centrum jako zawsze patrzące oko. Arhalą mimo woli wstrząsnąl dreszcz. Dziewczyna prychnęła gniewnie, wstydząc się swojej słabości. Być może Wraigaard, powiedziała sobie, jest potworem. Ale teraz, nefrati uśmiechnęła się do siebie, ona także nim jest. Była u siebie. W swoim nowym domu.
***
Kilka godzin po opuszczeniu ruin Wraigaardu, Arhala poczuła zmęczenie, postanowiła więc poszukać jakiegoś miejsca na wypoczynek. Koń zwolnił wyraźnie, jego spocone ciało parowało na mrozie. Arhala nie znała tego kraju zbyt dobrze, w końcu przybyła tu przywiązana do wozu, a od czasu przemiany nie opuszczała Vrakenborgu. Na szczęście Wratslav miał dokładne mapy całego księstwa. Przez długie godziny, gdy akurat miała wolne, studiowała je z zainteresowaniem. Niestety, na mapach nie było zaznaczonych karczm ani zajazdów. Na domiar złego, nefrati nie miała pojęcia ile jej jeszcze zostało drogi do pokonania.
Po kolejnej godzinie Arhala była gotowa przespać się w szłasie. Nie, to nie jej ciało było zmęczone. Jako nefrati nie mogła przecież się zmęczyć w sensie fizycznym, wszak jej ciało nie żyło, przynajmniej w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, nie mogło więc odczuwać znużenia. Chodziło o umysł. Każdy umysł potrzebuje odpoczynku. Po prostu każdy. Nefrati zaczęła nawet rozważać wykopanie jamy, gdy nagle zauważyła niewielką kryptę, tuż przy gościńcu. Z ulgą podjechała w pobliże i zeskoczyła lekko z siodła. Trzymając konia za wodze, pchnęła sczerniałe ze starości drzwi. Ustąpiły z tak przeraźliwym zgrzytem, że nawet upiory mogłyby go pozazdrościć. Wewnątrz było ciemno, lecz nefrati nie potrzebowała już światła. Za to koń tak, a Arhala nie zamierzała zostawiać kobyły na zewnątrz. Koń posłusznie dał się wprowadzić do wnętrza. Arhala rozejrzała się za czymś, do czego mogłaby go przywiązać, ale niczego takiego nie znalazła, więc po prostu puściła konia samopas i zamknęła drzwi. Podeszła do pochodni przytwierdzonej do ściany i prostym zaklęciem podpaliła ją. Uśmiechnęła się krzywo. Tego zaklęcia nauczyła się, gdy jeszcze była człowiekiem.
Koń bezbłędnie skierował się do kąta i zaczął trącać chrapami jakieś worki. Arhala patrzyła nie rozumiejąc. W końcu podeszła bliżej i ze zdziwieniem stwierdziła, że worki zawierają świeży owies. Koń był niecierpliwy, przestępował z nogi na nogę i rżał. Nefrati wzięła więc jeden z worków i powiesiła go na szyi kobyły. Ta ochoczo zanurzyła pysk w paszy.
- Smacznego, mała - mruknęła Arhala, wyjęła z saków suszone mięso, przyprawiła je i niespiesznie żuła, omiatając całe pomieszczenie wzrokiem. W środku były jedynie gołe ściany i... niewielkie schodki prowadzące w dół. Dziewczyna pogryzając ochłap zeszła do piwnicy. Pomimo ciemności zauważyła, że na środku stoją trzy kamienne sarkofagi, a w kącie stół katowski.
Arhala wysiliła pamięć, w końcu przypomniała jej się nazwa tego miejsca. Było to nefratrium, stąd ten owies. Okoliczni chłopi mieli obowiązek utrzymywać nefratria w jako-takim stanie oraz dostarczać paszę dla koni nefratów. Mała cena. W jej dawnym królestwie chłopi płacili podatki tak wysokie, że to, co pozostawało, ledwo starczyło, by nie umrzeć z głodu. Znaczy: zazwyczaj starczyło. Bo bywało i tak, że ludzie marli we własnych domostwach o pustym żołądku, gdy jakiś oddział robił rekwizycję albo lokalny szlachcic akurat ze zdziwieniem stwierdzał, że w jego skarbcu jedynym bogactwem są pajęczyny.
Wbrew pozorom, przemknęło nefrati przez głowę, księstwo Wratslava nie było takie złe. Tu wpływy z podatków szły wyłącznie do kasy wspólnej sioła lub miasta i były przeznaczane na najważniejsze potrzeby. Książę, co oczywiste, nie potrzebował pieniędzy.
Arhala otrząsnęła się z zadumy i podeszła do najbliższego sargofagu. Przetarła kurz z wieka. Był na nim wyryty symbol przedstawiający sierp księżyca.
Czemu nie? - pomyślała, zrobiła krok do tyłu i wyskandowała zaklęcie, nie zapominając o wyuczonych mudrach:
- Volthvine! Tasaris!
Gdzieś z tyłu usłyszała szmer. Moc zaczęła tętnić w tym niewielkim pomieszczeniu. A potem płyta sarkofagu odsunęła się ze zgrzytem i wygramolił się z niej szkielet zakuty w pełną zbroję płytową, z rogatym hełmem na głowie. O dziwo, części pancerza nie były zardzewiałe, okurzone tylko. Ożywieniec schylił się do wnętrza sarkofagu i wyjął stamtąd pokaźną tarczę i wielki miecz, po czym stanął przed nefrati w oczekiwaniu na rozkazy.
- Pysznie! - pisnęła Arhala i klasnęła w dłonie.
Starożytny wojownik wzbudzał respekt. Dziewczyna zastanawiała się, skąd zna taki pancerz i tego typu oręż. W końcu przypomniała sobie - taką samą zbroję nosili wojownicy, których widziała kiedyś na arenie w swoim rodzinnym mieście. Wojownicy Nocy - tak ich nazywano. Złapano ich, gdy przekroczyli granicę Państwa Zakonnego, by palić, grabić i mordować. Nim ich pojmano, zdążyli wybić ludność dwóch wiosek i wyrżnąć oddział knechtów, który wysłano im naprzeciw. W końcu ruszyła na nich regularna jazda zakonna, która wybiła większość wrogiego oddziału, ale kilkunastu pozostawiono przy życiu i odsprzedano właścicielom areny. Silni, bez skrupułów, morderczy - stanowili świetne widowisko, póki nie poszczuto ich trzema mantikorami o obciętych skrzydłach. Gawiedź ryczała z uciechy, gdy potwory rozrywały na strzępy owych wojowników. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że zanim wszyscy wyzionęli ducha, zdążyli zabić dwie z nich. Arhala była wtedy na widowni i potem rzygała pół nocy. Nie rozumiała, co tak fascynowało tych wszystkich ludzi wokół, tej bezsensownej przemocy. Nie wiedziała, będąc smarkulą, że ludzie chcą tylko igrzysk i chleba, przy czym chleb może być nawet czerstwy.
Bez żadnych wątpliwości ożywieniec, który przed nią stał, za życia był jednym z Wojowników Nocy. Arhala mimo woli podziwiała go. Musiał być prawdziwą maszyną do zabijania. A teraz na jej usługi. Doprawdy, pysznie!
***
Okolica wydawała się niezamieszkana. Tu i ówdzie rosły wysokie, rozłożyste drzewa, z gałęzi których zwisały ciężkie sople. Dzień miał się ku zachodowi.
Arhala jechała niespiesznie, w końcu miała Wraigaard daleko za plecami, pośpiech zatem nie był potrzebny. Kobyła nie kryła zadowolenia z tempa, jakie narzuciła nefrati, co wyrażała dziarskim parskaniem.
Nagle Arhala zauważyła czerwoną smugę biegnącą w poprzek drogi. Pociągnęła za wodze, gwałtownie osadzając kobyłę w miejscu.
- A co my tu mamy? - mruknęła do siebie i zeskoczyła z siodła. Krwawy ślad ciągnął się jeszcze kilka metrów i niknął za wielkim głazem. Arhala zawahała się, lecz ciekawość wygrała z rozsądkiem. Jedną ręką ciągnęła za uzdę, drugą dobyła szablę i podążyła szkarłatnym tropem. Śnieg wokół był wygnieciony, wskazując nieomylnie, że krwawiący był ciągnięty po ziemi. Nefrati doszła do głazu i zajrzała za niego. Zaklęła szpetnie. Na śniegu leżały zwłoki, a raczej to, co z nich pozostało oraz resztki odzienia. Wszędzie leżały flaki i strzępy mięśni, istna rzeźnia. Arhala mimo woli zakryła ręką usta.
Koń zarżał ostrzegawczo. Gdzieś w oddali rozległo się ujadanie, które szybko się przybliżało. Zza drzew wyłoniły się cztery rosłe psy i bez wahania rzuciły się z pianą na pyskach w stronę Arhali. Dziewczyna powtórnie zaklęła, jeszcze szpetniej i przyjęła obronną pozycję. Zwierzęta nagle zatrzymały się i zamilkły. Ze zdziwieniem węszyły powietrze, a potem, gdy dotarło do ich zwierzęcych mózgów kogo mają przed sobą, podkuliły ogony i z piskiem zawróciły. Nefrati stała przez chwilę oszołomiona ich zachowaniem.
- Gdzie, sucze syny, wracać! - doszedł Arhalę chrapliwy krzyk. Spomiędzy drzew wyszły trzy postacie. W osłupieniu obserwowali dziewczynę. Kobyła nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
Przybysze mieli na sobie brązowe, gęsto nabijane metalowymi guzami kaftany, ściśnięte w talii szerokimi pasami, za które były zatknięte topory. Na głowach mieli szyszaki z nosalem i czepcem kolczym, chroniącym karki. Ich zarośnięte twarze wyrażały bezbrzeżne zdumienie. Wodzili wzrokiem od Arhali po krwawą plamę i z powrotem. Ich ręce odruchowo powędrowały w okolice toporów.
- On? - mruknął pytająco jeden z nich.
- Khe, khe - odkaszlnął drugi.
- To się zaraz okaże. Ej, ty! - krzyknął trzeci.
- Po pierwsze - rzekła nefrati i zrzuciła kaptur - ona. Po drugie, za „ty” powinieneś wziąć w mordę, chłopie. A po trzecie, jeśli sądzicie, że to ja tego kogoś rozerwałam na sztuki, toście są w cholernym błędzie.
- Każden jeden zbrodzień powiada, że nie on - warknął pierwszy i wyjął topór zza pasa. Za jego przykładem poszli kompani. - Ktoś ty, panienko, że samopas po gościńcu wojażujesz? Z brzytwą w ręce na dodatek? Taką, co to niezawodnie można kogoś na szmaty pociąć?
- Niezawodnie podejrzany z was element - rzekł drugi i splunął na śnieg. - My tu widzim zbrodniarkę na gorącym uczynku ułapioną.
Knechci zaczęli zbliżać się do nefrati z ponurymi gębami, gotowi zabijać.
- Opowiedz się lepiej, kiedy pytamy grzecznie - warknął trzeci. - Bo inaczej zapytamy toporem, a i nie jesteśmy od tego, by w rzyć kopnąć.
Dziewczyna podniosła nieco brodę, pogardliwie wydęła wargi.
- Arhala nefr Jihablut, nefrati księcia Wratslava vatr Jihablut. Na kolana, psy! - wysyczała, jej oczy zabłysły złowrogo.
Zwątpili. Wszyscy. Dopiero teraz zauważyli jej nienaturalnie bladą cerę i szkarłat w oku. Popatrzyli po sobie, a potem runęli na kolana, rzuciwszy topory.
- Łaski prosim - wybełkotał pierwszy. - Nie wiedzielim, żeście są nefrati.
- My zaginionej szukaliśmy - dodał drugi. - Gdyśmy zobaczyli was i trupa… Wybacz pani, żeśmy nieopatrznie…
- Dość, łajdaki - przerwała Arhala i wsunęła szablę do pochwy, zwisającej swobodnie na rapciach u jej pasa. - Wytłumaczenie przyjęte. Wstawać z kolan, żartowałam sobie. Kto wy w ogóle, hę?
Knechci popatrzyli po sobie, wzięli z ziemi topory i wstali na nogi. Pierwszy rzekł:
- Jam jest Barrag, ten tu - wskazał drugiego - to Wist, a tego zwą Klempik. Jesteśmy, ten tego, straż miejska, ten tego, Pokrzywników Dolnych.
- A to - Arhala wskazała ruchem głowy krwawą jatkę - kto był?
- Maria Szapała - odparł Wist. - Krawcowa.
- I co ona robiła w nocy w lesie?
Twarze strażników przybrały wyraz zmieszania.
- O to się rozchodzi - odparł w końcu Wist - że nie wychodziła za palisadę. Szukaliśmy wszędy i dopiero pod wieczór znaleźliśmy ślad na śniegu, poza miastem. Szliśmy tropem, aż was napotkaliśmy. Jeszcze raz o wybaczenie prosim.
- No to powodzenia w śledztwie, detektywi - zakpiła Arhala i wskoczyła na siodło. - Bywajcie!
Ostentacyjnie wolno przejechała obok strażników miejskich i wróciła na trakt.
- Pani… - odważył się Barrag. - Skoroście już tu przybyli, to może byście, hem, hem…
Nefrati odwróciła się na siodle.
- Co bym?
- No… - Barrag wyraźnie szukał słów w swojej zarośniętej głowie. - Udali się z nami do miasta i pomogli zbrodzienia…
- Zbrodzienia? Nie ma żadnego zbrodzienia! Rozszarpana przez ghula albo verwilki.
- Przecież mówiliśmy - rzekł dotąd milczący Klempik - że baba nie wychodziła z miasta. Ghul alibo verwilki nie mogły jej porwać zza palisady. A i to muszę wam rzec, że to nie pierwszy taki przypadek ostatnio.
- Są to niezawodnie jakieś czary. Ludzie znikają cięgiem. Potem znajdujem to, co z nich zostało daleko za ostrokołem - poparł kolegę Wist. - A przecie wy, nefraci, od czarostwa profesjonały.
- A w ogóle i w szczególe - dodał Barrag - przynajmniej rozprostujecie kości w naszej karczmie. Pokrzywniki Dolne, o, za tym wzgórzem, blisko.
Arhala zamyśliła się chwilę. W końcu… Shu, zdaje się, ze stolicy nie ucieknie, a poza tym Wratslav nie mówił, by się spieszyć… A Arhala tak dawno nie widziała karczmy…
- Dobra. Ale nie liczcie na zbyt wiele. Prowadźcie do władzy.
- Dziękujem pięknie. Tędy, panienko, nefrati znaczy. Ej, Wist, idź no i poszukaj tych zasranych kundli!
***
Pokrzywniki Dolne były niewielkim miasteczkiem, zgodnie ze słowami strażników otoczonym wysoką palisadą. Tuż nad bramą znajdowała się wieżyczka strażnicza, skąd wartownicy mieli doskonałą perspektywę na drogę oraz las.
Niedaleko miasta znajdowało się wzgórze, na którym znajdowało się kilka szubienic wraz z dyndającymi nań nieszczęśnikami. Wokół latały całe zastępy kruków i gawronów, kracząc złowieszczo.
Domy w miasteczku miały bielone wapnem ściany, były zazwyczaj dwupiętrowe, zbudowane z grubych, ociosanych bali. Na środku miasteczka znajdował się plac, wokół którego przycupnęły ratusz oraz budynek sądu. Ratusz, jak zauważyła Arhala, miał wieżyczkę, ozdobioną pokaźnym zegarem. Eskortujący nefrati strażnicy wskazując na niego wręcz pękali z dumy.
- Zagraniczne precjozium, magiczne niechybnie - perorował Barrag. - A zmyślne, że ho, ho… W południe, jaśnie panienko, dwie figurki wyjeżdżają, jedna to rycerzyk, insza to maszkaron, o, z tych drzwiczek wyjeżdżają i walczą a biją się.
- Niesamowity. Od jak dawna macie ten zegar? - zaciekawiła się nefrati.
- Od bez mała wieku, jak poprzedni burgmajster przywieźli czasomierz na wozie. Podobno został zdobyty na barbarianach ze wschodu. Mówią, że kupcy znaleźli go w opustoszałym obozie tych psich synów, a potem odsprzedali naszemu burgmajstrowi. Zda się, że to jedyny w okolicy.
- Pewnie tak - przyznała Arhala. - Daleko do strażnicy?
- Blisko - odparł Klempik. - Ot, za tym zakrętem - strażnik wskazał jedną z dróg odchodzących od placu.
Faktycznie, tuż za zakrętem znajdował się kamienny budyneczek, otoczony własnym, niewysokim murem. Klempik zastukał trzonkiem topora w bramę, która wnet otworzyła się ze zgrzytem. Furtian był odziany podobnie, jak Barrag i Klempik, mordę natomiast miał zarośniętą jak wilkołak.
- Jak łowy? - zagadnął Barraga i obdarzył lubieżnym spojrzeniem Arhalę. Arhala zignorowała go.
- To się jeszcze okaże - odparł zaczepiony strażnik. - Turreck jest?
- Jest - odburknął furtian. - A cóż to za babka?
- Ta babka - warknął Klempik - to nefrati, durniu.
- O kurwa! - wyrwało się furtianowi, a potem zaczął przepraszać.
***
Turreck, komendant straży, był człowiekiem około czterdziestki, krępym i niewysokim. Czarna broda okalała szczękę gęstą obręczą. Na palcu lśnił pierścień z pieczęcią. Gdy Arhala została wprowadzona do jego komnaty, akurat zbierał się do wyjścia. Ze spokojem wysłuchał sprawozdania Barraga, grzecznie ukłonił się przed nefrati i zaprosił na obiad do gospody. Arhala nie protestowała. Wychodząc została pożegnana przez znajomych strażników głębokim i pełnym szacunku ukłonem.
- Gdzie jest gospoda? - spytała, gdy już wyszli na zewnątrz.
- Na alei Brzozowej, jaśnie panienko. Proszę, tędy - odparł Turreck.
Aleja Brzozowa wzięła nazwę od niewielkiego skweru, na którym rosła wiekowa brzoza. Dookoła niej stały niewielkie ławki z metalowymi ramami. Na wiosnę, pomyślała Arhala, musi tu być urokliwie. Teraz jednak wszystko pokrywał śnieg, a z nagich gałęzi zwisały długie sztylety sopli.
Wejście do karczmy zdobił ładny szyld, przedstawiający listek, a pod nim widniał napis „Pod brzozą”. Turreck otworzył drzwi i ukłonem zaprosił nefrati do środka.
Wewnątrz wzdłuż ścian stały długie ławy, nad każdą z nich wisiała oliwna lampa. Naprzeciwko drzwi stał kominek, a tuż obok niego szynkwas. Za szynkwasem stał pulchny gospodarz z łysą jak kolano głową. Na widok gości zaprzestał wycierać blat i wybiegł na spotkanie.
- Witajcie jaśniepanienko, witam szanownego pana komendanta w moich skromnych progach - powiedział uniżenie. - Państwo usiądą sobie wygodnie, ja tymczasem zrobię coś do jedzenia. Państwo sobie coś życzą?
- Piwa - rzekł Turreck. - I baraniny, coś ją ostatnio nazywał wołowiną, stary oszuście.
- Dla mnie też piwa - rzekła Arhala. - Jeść, póki co, mi się nie chce.
- Tak, tak, jaśnie panienko, panie komendancie - karczmarz pobiegł do kuchni przygotowywać jedzenie. Młody, może piętnastoletni chłopak przyniósł kufle i postawił przed gośćmi. Parobek przez krótką chwilę gapił się w dekolt Arhali. Wkrótce na stole znalazła się micha z jedzeniem.
- No więc, słucham - rzekła Arhala, napiwszy się z kufla. Turreck popatrzył na nią i zaczął mówić.
- Zaczęło się dwa miesiące temu. Owóż, znaleźliśmy razu pewnego terminatora lokalnego kowala rozdartego na szmaty w okolicznym lesie. Niezbyt głęboko zresztą między drzewy leżał, a ślad krwi biegł wyraźnie od drogi. Myślim: verwilki albo ghule, jak i wy nynie, jaśnie pani. W te dyrdy udali my się do kowala, a ten mówi, pry, dyć on jeno na piwo do karczmy pobieżał, ani mu w głowie spacery poza bramą w ciemną nockę były. Kowal nie kłamał, ale, myślim, ot, spił się parobek, rzygać przez palisadę zapragnął, wychylił się i zleciał, a tam go dopadły potwory i dalejże harce diabelskie a proceder potworzy uprawiać. I byśmy o sprawie zapomnieli, gdyby…
- Gdyby nie kolejny trup - wpadła komendantowi w słowo Arhala.
- Ano, jakbyście tu byli, nie inaczej było. Drugim trupem był wierszokleta, co to cięgiem w kości grał, znaleźliśmy go w zaułku, rozszarpanego takoż.
Arhala zauważyła, że Turreck zmieszał się lekko.
- Trzecią ofiarą był strażnik miejski, mój szurzy, Gregory Grosewald… Ejże, był to wesoły chłopina, piwa, ech, za kołnierz nie wylewał…
- Do rzeczy - przerwała zimno Arhala.
- Ano, za kołnierz nie wylewał, ale na służbie nigdy nie pił, trzeba mu to przyznać. Ja i Wist akurat siedzieliśmy w wartowni, gdy wrzask niemożebny rozdarł okolicę. Wzięliśmy topory i pobieglim tam, skąd wrzask dochodził, na palisadę znaczy się. Patrzym, a tu leży topór i hełm Gregorego. Za palisadą rzucilim pochodnię na ziemię, osobliwie pełno wokół juchy. Szybko pobiegliśmy do bramy, ocuciliśmy strażników (pospali się, psiekrwie syny!), wzięliśmy psy i razem za bramę wyskoczyliśmy. Tamój znowu ślad krwawy znaleźliśmy, świeży. Spuściliśmy ogary i dalejże tropem. W ciemnościach po chwili rozległo się dzikie ujadanie, a potem pisk psa. Gdy dotarliśmy na miejsce, trzy psy siedziały z podkulonym ogonem, a jeden, wystawcie sobie pani, łeb miał urwany. No a nieopodal leżał Gregory, poharatany straszliwie, z rozdartego brzucha wylewały się flaki, szyja, pani nefrati, wyglądała jakby ktoś grabiami po niej orał, trup bez ręki był. Owej ręki, między nami mówiąc, nie znaleźliśmy do dzisiaj, musiała bestyja z nią w pysku do lasu zbieżyć, żeby jej tak, za przeproszeniem panienki, kurwiej córce w gardle stanęła.
- Sprawcy, rozumiem, nikt nie widział? Oprócz psów, ale ich, jak mniemam, nikt nie przesłuchiwał?
- Dowcip zaiste nie na miejscu, jaśnie pani Arhalo. Strach ogarnął miasto, nikt w nocy nie wystawiał nosa z domu. Ale i to bestyi nie powstrzymało. Czwarym trupem był kupiec. Znaleźliśmy go we własnym domu. W całym, jeśli rozumiecie mnie, pani nefrati. Kupiec był wszędzie, tak go potwór rozwłóczył, no a ostatnią ofiarę samaś widziała, pani.
Nefrati pokiwała głową.
- Piwa, gospodarzu - krzyknęła. Gdy tylko młody posługacz postawił dzban na stole i znowu zamierzał zapuścić żurawia w dekolt nefrati, Arhala uśmiechnęła się do niego słodko, po czym wymierzyła potężnego pstryczka w ucho. Chłopak momentalnie zmienił kolor na buraczkowy i rozpłynął się na zapleczu.
Wtem drzwi do karczmy otworzyły się. Wiatr zawył we framugach, nawiał do środka białych płatków śniegu. Do wnętrza wszedł chudy człowiek o długich, zlepionych siwych włosach. Jego lekko skośne oczy omiotły izbę i zatrzymały się na nefrati i komendancie. Na usta wypełzł nieszczery uśmiech.
- To miejscowy lichwiarz - mruknął Turreck. - Zapraszamy, panie Bustelicht, do stołu! Gospodarzu, piwa!
Przybysz zrzucił płaszcz i usiadł koło komendanta. Uśmiechnął się do nefrati. Zęby miał zepsute i czarne, mocno przerzedzone. Arhala nie odwzajemniła uśmiechu. Zmrużuła nieco oczy, pogardliwie wydęła wargi. Uśmiech na twarzy lichwiarza zniknął momentalnie.
- Pozwólcie, panie Bustelicht. Oto nefrati Arhala nefr Jihablut. Przybyła pomóc nam w naszej, hmmm, sprawie kryminalnej.
Lichwiarz spojrzał na Arhalę, przesunął językiem po sinych wargach.
- No tak, tak, powitać pannę nefratównę w naszym jakże skromnym miasteczku - rzekł w końcu. Głos miał dziwnie oślizgły. - Jakieś domysły już są? Tropy podjęte? Mająli złoczyńcy już pod siebie robić?
- Nie podoba mi sposób, w jaki do mnie przemawiasz, lichwiarzu - zimno powiedziała Arhala. - Bacz, abyś mnie nie rozgniewał brakiem szacunku, bo wtedy porozmawiamy całkiem inaczej. Zupełnie inaczej.
Zaległa niezręczna cisza, którą w końcu przerwał komendant.
- Wybaczcie mu, jaśnie pani. On cham i prostak! Przeproście panią nefrati, Bustelicht!
- Wybaczenia proszę - rzekł lichwiarz, nieco pochylając siwą głowę. W jego głosie nie było ani krztyny uniżoności. - W kantorze dnie całe siedzę, mówić dwornie nie umiem…
- Dobra, dobra - warknęła Arhala. Człowiek nie spodobał jej się od samego początku. Wyczuwała w jego pocie mieszankę strachu i napięcia. I niezdrowego podniecenia.
- Wszelako - rzekł po chwili lichwiarz - ja myślę, że to nic nadzwyczajnego. Myślę sobie, że…
- Nieciekawam twoich myśli, wydrwigroszu. Komendancie, czy ci ludzie… Czy mogli mieć jakichś wrogów?
- Myślicie, że…
- Nie wiem. Po prostu pytam.
- No, wierszokletę mało kto kochał. Pisał, dajmy na to, wesołe kuplety, choćby na tego tu lichwiarza - komendant uśmiechnął się wrednie do Bustelichta. Ten lekko zbladł. - Grał w kości, miał długi, więc myślę, że znalazłby się niejeden, który chciałby mu przetrzepać dupę. Kupce jak to kupce, między nimi zawżdy wojna, hem, hem, handlowa, że tak rzekę. Co do baby, to tak sobie dumam, że zbrodzień zabił ją z rozpędu.
- Albo z głodu - dodał lichwiarz.
- Zaprowadzicie mnie po obiedzie do domu tego kupca, prawda, panie Turreck?
- Co sobie panienka nefrati życzy.
- Hej, gospodarzu! Zmieniłam zdanie! Daj tego mięsa, a potem na jednej nodze narychtuj mi jakiś pokoik!
***
Arhala odrzuciła kosmyk włosów z oka i rozejrzała się po domostwie kupca, trzeciej ofiary. Wszędzie było widać brunatne plamy zakrzepłej krwi - nawet na suficie. Na niewielkiej komodzie siedziała mała, szmaciana laleczka. Jej oczy z guzików patrzyły ślepo w dal. Arhala wzięła ją do ręki.
- Choć byłaś świadkiem wszystkiego, niczego mi nie powiesz - mruknęła nefrati. Z zadumy wyrwały ją kroki Turrecka, wchodzącego do komnatki. Odruchowo schowała laleczkę za pazuchę.
- I jak inwestygacja? - spytał.
Arhala nie odpowiedziała, tylko podeszła do okna. Okiennice zostały wyłamane z zawiasów. Nefrati wyjrzała na zewnątrz. Mieszkanie było dwupiętrowym budynkiem, stojącym przy brukowanej drodze. Pod oknem, na bruku, leżały roztrzaskane okiennice. Nieopodal siedział stary człowiek w łachmanach i wygrywał cicho na skrzypcach smutną melodię, a obok stał na oko dziesięcioletni chłopak i patrzył w okno, z którego wyglądała Arhala. Napotkawszy jej wzrok, spłoszył się widocznie i zaczął z uporem wpatrywać się wiadro stojące po drugiej stronie ulicy.
- Turreck, podejdź tu.
- Tak?
- Widzisz to? - Arhala wskazała na okiennice. - Wyłamane od wewnątrz. Ktoś lub... coś po prostu wypchnęło je na ulicę, razem z zawiasami. A tu? - wskazała na parapet. Widniały na nim głębokie bruzdy, po dwóch stronach po pięć. Turreck podrapał się po zarośniętej szyi, wydając przy tym odgłos, jakby ktoś tarł marchewkę.
- Wyglądają jak ślady szponów - rzekł po chwili.
- A jak ten ktoś tu wszedł? Będzie z cztery metry gładkiej ściany.
- Wskoczył?
- Gdyby ktoś wszedł oknem, okiennice byłyby wyłamane do środka. Nie. Myślę, że zabójca wszedł normalnie przez drzwi, zamordował kupca, wyłamał okiennice, a te ślady specjalnie zrobił. Tak, byśmy myśleli, że to szpony, Turreck.
Arhala odwróciła się i usiadła na parapecie. Rozejrzała się ponownie po komnacie. Jej uwagę przykuł obraz, przedstawiający jakąś kobietę na tle niewielkiego wodospadu. Kobieta była cycata, a z twarzy emanowało pożądnie. Nefrati podeszła do obrazu i dotknęła go koniuszkami palców, a potem zdjęła z haka. Była za nim metalowa skrzynka, wmurowana w ścianę. Wewnątrz było pusto.
- Popatrz, drzwiczki do sejfu zostały wyłamane, prawdopodobnie łomem. Na framudze widać wgniecenie, a zamek po prostu pękł pod naporem.
Turreck podszedł do Arhali i zajrzał do środka.
- Wam, pani nefrati, tylko pozazdrościć pomyślunku...
- Nie pochlebiaj, nie pochlebiaj - nefrati uśmiechnęła się lekko. - Tu nic się kupy nie trzyma. Zabójca miałby wyłamać okiennice, rozszarpać na strzępy kupca, a potem ukraść zawartość sejfu? Mówię, to wszystko to jakaś blaga. Na drzwiach nie ma śladów włamania, więc myślę, że kupiec... Jak mu tam było, zapomniałam... W każdym razie, myślę, że kupiec wpuścił zabójcę, co znaczy, że go znał. Z kim zadawał się nasz kupiec...
- Brock.
- ...kupiec Brock?
- Odludek był. Żona zmarła przy połogu, a dzieciaka, córkę, koklusz zmożył pięć roków temu. Od tego czasu jeno z partnerami od interesów się znosił.
- Sporządzisz jutro listę jego znajomków, popytaj z kim się spotykał i tak dalej. No. Nic tu po nas, Turreck. Nie zatrzymuję cię więcej, idź i zrób o co prosiłam. A ja tymczasem przejdę się i pozwiedzam.
- Jak panienka nefrati sobie życzy. Eeee, miłego zwiedzania, hem, hem...
***
Arhala stała na placu i przyglądała się zegarowi na wieżyczce. Było to niesamowite urządzenie i szczyt możliwości konstruktorskich, ale także misterne dzieło sztuki. Wielką tarczę ze wzkazówkami trzymały dwa kamienne gargulce, a jeden siedział na jej szczycie, spoglądając złowieszczo w dół, wprost na Arhalę. Dochodziła siedemnasta, słońce powoli chowało się za horyzontem. Gdy wybiła pełna godzina, rozległ się donośny gong, który, odbiwszy się echem, powrócił zwielokrotniony.
Nefrati nagle przeszył dreszcz. Poczuła, że ktoś ją obserwuje. Spojrzała błyskawicznie za siebie. Być może jej się tylko przewidziało, lecz w bramie zauważyła ruch. Gdy pobiegła w tamtą stronę, nikogo nie dojrzała. Co zabawne, uczucie, że ktoś na nią patrzy, wcale nie straciło na intensywności, ale wręcz narastało.
***
Chłopak szybko relacjonował swojemu pryncypałowi to, co usłyszał podsłuchując pod oknami kupca Brocka. Pryncypał nie przerywał, słuchając chciwie relacji chłopca, a potem wręczył mu miedzianą monetę. Podziękowawszy, chłopak wymknął się z kantorku. Mężczyzna siedział chwilę zadumany, potem zacisnął pięść i niespodziewanie uderzył nią w blat biurka.
***
Arhala zapaliła oliwną lampkę, położyła się na pryczy, oparłwszy się plecami o ścianę. Z pewnym zdziwieniem zauważyła, że kilkanaście pluskwiew chyżo wyskoczyło z siennika i pędem skryły się w dziurach podłogi. Nefrati westchnęła i rozwinęła pergamin, dostarczony jej przez Turrecka. Pismo zawierało listę partnerów handlowych kupca Brocka. Pierwszy na liście był, co zupełnie ją nie zdziwiło, lichwiarz Bustelicht, potem miejscowi kramarze, jak wyjaśniały przypiski przy każdym nazwisku, a na końcu, co, dla odmiany, Arhalę zdziwiło, figurował Wulfan, właściciel gospody "Pod pijanym ghulem". Nefrati westchnęła ponownie. Była pewna, że kupca zamordował lichwiarz Bustelicht, natomiast co do pozostałych ofiar żywiła przekonanie, że to wina verwilków i czystego przypadku. Rozmyślania przerwało jej ciche pukanie do drzwi.
- Wejść! - krzyknęła nieco zgrzytliwie.
Do komnatki wszedł chłopak z parującą miską mięsa, którą Arhala zamówiła. Nefrati zauważyła, że chłopak znowu się czerwieni. Z ukłonem położył na stole potrawkę i chciał się wycofać, gdy Arhala zatrzymała go skinieniem.
- Jak ci na imię? - spytała.
- Thorpin, pani - odparł, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
- Czy oprócz cudzych biustów, Thorpinie, zauważyłeś może jakieś niepospolite zdarzenia w miasteczku? Karczmie?
- Cięgiem giną ludzie...
- Zauważyłeś? Niesamowite! Ale nie o to pytałam. Interesuje mnie głównie ten poeta, kupiec i lichwiarz. Nie mieli aby z kimś zatargów?
- Co do kupca i lichwiarza, to, hmm, nie wiem nic. Ale co do wierszoklety... Tydzień temu widziałem, jak kłócił się z Gregorem, panem Grosewaldem znaczy. Nie tajno było, że żona pana Grosewalda patrzy łaskawym okiem na Trubadura (bo tak kazał się wierszokleta nazywać), a w ten dzień o mało pan Grosewald ich nie zdybał, gdy się w łożu państwa Grosewald przewracali. Pono Trubadur w biegu gacie zakładał, gdy z okna wyprysnął. Trubadur tu zara przybył, a za nim wparował pan Grosewald. O mało do okładania się po pyskach nie przyszło, ale gospodarz ich uspokoił, wylawszy na nich wiadro pomyj. Tak tedy pan Grosewald wyszedł na sztywnych nogach, a Trubadur popił jeszcze i wraz przed północkiem opuścił karczmę. I tyleśmy go widzieli, bo go potwór zeżarł.
- Dziękuję za zajmującą, romantyczną opowieść. Idź sobie i daj mi pomyśleć. Czekaj, wróć! Przynieś mi jeszcze nieco wina. Powiedz gospodarzowi, że jak wyczuję tam kroplę wody, to go tak przechrzszczę, że mnie popamięta.
Sytuacja, pomyślała Arhala, skomplikowała się nieco. Jeszcze zdrada małżeńska, a niech to szlag!
***
Usłyszała cichy jak szept odłos na parapecie. Lekkie skrobanie. Otworzyła oczy i spojrzała w mrok. Jakiś cień majaczył przy oknie. Arhala zmacała dłonią głowicę szabli.
Cienki sztylet wsunął się między okiennice i podważył haczyk. Okiennice rozwarły się, do pokoju wleciało mroźne powietrze. Postać miękko jak kot wskoczyła do izby i bezszelestnie zbliżyła się do łóżka. Wzniosła sztylet.
Nefrati błyskawicznie zerwała się z siennika i chlasnęła na odlew w rękę. Napastnik krzyknął głucho. Dłoń zamachowca pacnęła o podłogę, wciąż trzymając sztylet. Arhala nie czekała na rozwój wydarzeń: rękojeścią szabli uderzyła go w głowę. Napastnik opadł bezwładnie na ziemię, z kikuta tryskała krew, niczym z gejzeru.
Nefrati jednak nie pozwoliła mu wykrwawić się na śmierć. Chwyciła kikut i obwiązała go szczelnie kawałkiem płaszcza, w który ubrany był zamachowiec. Krwawienie nieco ustało. Potem podniosła go (wciąż nie mogła nadziwić się swojej sile) i usadziła na krześle, po czym starannie związała. Zdjęła mu z głowy kaptur. Mężczyzna miał rzadkie, czarne włosy, długi nos i dziobatą cerę po przebytej ospie. Z ust kapała mu ślina.
- Obudź się! - rzekła rozkazującym tonem i podetkała mu pod nos flakonik z solami trzeźwiącymi. Związany człowiek
jęknął.
- Obudź się! - powtórzyła Arhala i powtórnie podsunęła flakonik pod nos mężczyzny.
Tym razem napastnik otworzył oczy. Z wysiłkiem usiłował dojrzeć coś w mroku. Spróbował się ruszyć, lecz więzy trzymały go mocno.
- Kto cię wysłał? - spytała nefrati, przybliżając twarz do twarzy mężczyzny. Ten usiłował nań splunąć, lecz nie wyszło mu to zbyt dobrze i w rezultacie opluł się sam. Zacisnął wargi.
Nefrati podniosła palec. Na jego końcu zabłysnęło zielonkawe, chorobliwe światełko. Dotknęła nim szyi zamachowca, ten rozdarł się tak głośno, że aż zadrgała powała.
- Mów, kto cię wysłał, inaczej będę dręczyć cię tym czarem całą noc i cały dzień, póki mi wszystkiego nie powiesz. A potem wezmę cię ze sobą do kazamatów księcia Wratslava. Jeśli jednak zechcesz współpracować, oszczędzę ci męki. Zrozumiałeś?
Mężczyzna skwapliwie pokiwał głową.
- A więc słucham - rzekła nefrati i przybliżyła ucho do ust mężczyzny. Ten powiedział wszystko, co wiedział.
- Tak myślałam - po chwili stwierdziła nefrati i podniosła rękę. Zielone, chorobliwe światło znowu rozbłysnęło, tym razem obejmując całą dłoń.
- Przecież... Przecież powiedziałem ci wszystko... - wycharczał mężczyzna. Obiecałaś...
- Kłamałam.
Niemożebny ryk przepełniony bólem rozległ się znowu, tym razem osiągając niemal nadludzkie natężenie. Drzwi do komnaty rozwarły się z hukiem, do wnętrza wpadł karczmarz, trzymając w ręku siekierę.
- Won! - warknęła Arhala, na chwilę odejmując dłoń od szyi swojego niedoszłego zabójcy. Karczmarz napotkawszy wściekłe, gorejące szkarłatem spojrzenie nefrati ani myślał się sprzeciwiać. Zdążył tylko zauważyć, że siedzący na krześle mężczyzna miał białe jak śnieg włosy i twarz pooraną zmarszczkami, jakby miał co najmniej sto lat - i wyszedł, zamknąwszy za sobą starannie drzwi. Do jego uszu dobiegła jeszcze kolejna fala nieludzkiego wrzasku.
***
Rano wieść o nieudanym zamachu na nefrati rozbiegł się lotem błyskawicy po całym miasteczku. Lichwiarz Bustelicht, gdy tylko doniesiono mu o tym, nie czekał ani chwili. Z kantorku pobiegł chyżo, niczym zając przez pole, do domu. Po drodze obiecywał sobie jak najszybciej się spakować, wziąć pieniądze i czmychać byle dalej od tego miejsca. Wszystko się skomplikowało, myślał, popieprzyło się dokumentnie. Co za niefortunny zbieg okoliczności, że akurat nefrati przejeżdżała nieopodal traktem... Bardzo, ale to bardzo niefortunny.
Wpadł do domu, niemal w biegu chwytając co cenniejsze rzeczy, by wrzucić je do kufra. Podbiegł do łoża, padł na kolana i wyjął spod niego skrzynię. Otworzył ją... I o mało nie zemdlał. Skrzynia była pusta.
- Tego szukasz? - usłyszał za sobą dźwięczny, dziewczęcy wręcz głos. Będąc na klęczkach, odwrócił powoli głowę, jak człowiek, który wie, że wszystko skończone, że wszystko się wydało.
W progu stała Arhala, trzymając w ręku plik dokumentów. Piętą zamknęła za sobą drzwi.
- Proszę, proszę. Dokumenty wierzytelne. Sporo ci wisiał pieniążków pan Brock, Bustelicht. Nie chciał spłacać, więc go zamordowałeś, niesłusznie mniemając, że wina spadnie na bestię, której tu nigdy nie było, co? Wydumałeś sobie, że odzyszczesz gotowiznę z procentem, tak? Cóż, popełniłeś błąd.
Lichwiarz bladł coraz bardziej. Archali zawsze się zdawało, że wyrażenie "zęby dzwoniące ze strachu" to tylko taka przenośnia. Teraz już wiedziała, że nie było w tym ani krztyny przesady.
- Nie był to jednak największy błąd, Bustelicht. Wpadłeś w panikę i pomyślałeś, że jeśli mnie zabraknie, ujdą twoje winy płazem. Tak, wydrwigroszu... Najgorszy błąd w swoim życiu popełniłeś, nasyłając na mnie zabójcę. O tak, to był najgorszy błąd. Gdybyś go nie popełnił, po prostu byś zawisł na szubienicy, które tu w liczbie mnogiej widziałam na pobliskim, malowniczym wzgórzu, a teraz... Teraz jesteś mój.
- Nie zrobiłem tego! Ja tylko odzyskałem tylko swoje pieniądze! Gdy przyszedłem, był już nieżywy, a ja... - rozdarł się Bustelicht.
- Milcz. Ja już wiem wszystko. Twoje zeznania nie są mi potrzebne - Arhala przerwała wrzaski Bustelichta i pstryknęła. Do komnaty weszło kilka szkieletów trzymając w kościstych dłoniach masywne łańcuchy.
- Jesteś mój - powtórzyła nefrati. - Wkrótce dołączysz do nich - wskazała na zbliżające się szkielety. - Ale najpierw będziesz cierpieć.
***
Ponura procesja przeszła przez miasto, a ludzie zamykali z przestrachu okna. Pomiędzy trzema szkieletami kroczył spętany łańcuchami Bustelicht, a nieco z tyłu lekko stąpała Archala, uważając, by nie wdepnąć w końskie łajno. Lichwiarz co chwilę potykał się na śliskiej powierzchni, lecz bezlitośni ożywieńcy bez pardonu podnosili go i popędzali do dalszego marszu.
Ludzi, jako się rzekło, wymiotło z ulic. Co nie dziwiło Arhali zbytnio. W ogóle nie dziwiła się niczemu.
Dobiegł ją chrapliwy rechot. Zdziwiona Arhala spojrzała w stronę, skąd dochodził.
Na niewielkim wozie zaprzężonym w jabłkowitą szkapę, siedział wielki, wychudły chłop z wygolonym karkiem i sumiastymi wąsami. Jego fizys przypominała nieco szkieletory, które prowadziły winowajcę do nefratrium. On to rechotał w najlepsze. Nefrati zboczyła nieco z drogi i ruszyła w jego stronę, zdecydowana na mordobicie. Pleczysty chłop ani przez chwilkę nie przestawał się śmiać. Arhala nie zwalniając kroku, wysunęła szablę z pochwy, wiszącej na rapciach.
- A cóż to, panienko, co to za zwyczaje? Na niewinnego człeka z brzytwą iść, taką, co to można niezawodnie człowieka posiekać na kotlety? - rozbawiony człowiek powtórzył niemal dokładnie słowa wypowiedziane nie tak dawno temu przez Barraga. Arhala zbliżała się coraz bardziej. Rozgrzana poprzedniej nocy nie ochłonęła jeszcze, miała chęć dalej zadawać ból.
- No, no, spokojnie. Śmieję się z sympatii do was, Arhalo nefr Jihablut. Pozdrowienia od Yakoba.
Nefrati stanęła, nie przestając wpatrywać się w nieznajomego, coraz bardziej zdziwiona.
- Tego jeszcze nie widzieli, żeby nefraci bawili się w detektywów. Ja rozumiem ścigać jeremiaszowych odstępców, ale kryminałkami się zadawać? Oj, panienko, panienko... Widać żeś znudzona wielce.
- Ktoś ty? - spytała.
- Wulfan, do usług.
- Ten z karczmy "Pod pijanym ghulem"?
- Ten sam.
- Czego chcesz?
- Ja? Niczego. Od Yakoba jeno przesyłam pozdrowienia, byś wiedziała, żem twój przyjaciel, nie wróg. Dziwowałem się po prostu, że was jeszcze w moim skromnym zajeździe nie widziałem.
- Skąd wiesz, że to ja? - Arhala nie wyzbyła się podejrzliwości.
- Bo to wiele nefrati chadza po świecie? Yakob przed miesiącem nawiedził mię i przekazał, że może cię spotkam na trakcie. Sądziłem, że zjawisz się u mnie, ale tak wyszło, żem musiał po wikt się tu wybrać i proszę! Spotykamy się i tak. Niezawodnie jedziecie do Vukaresti, gdzie i ja się wybieram. Czy wolno mi tedy pannę Arhalę zaprosić na posiłek, a gdy skończy tutaj swe zadanie, potowarzyszyć jej?
- Zobaczymy. Bywaj, Wulfan - odparła nefrati, włożyła szablę do pochwy i obróciła się na pięcie.
- Bywaj, panienko. Będę czekał "Pod brzozą".
***
Przesłuchania trwały cały dzień. Bustelicht, trzeba przyznać, wykazał zadziwiającą odporność na magię nefratów. Wył jak zarzynany prosiak, ale podtrzymywał swoją wersję wydarzeń. Pod wieczór zniecierpliwiona Arhala kazała lichwiarza zwiesić głową w dół z sufitu i zaczęła mu przypiekać boki. W efekcie torturowany zakwiczał ostatni raz, wybałuszył oczy, a potem zwisł bezwładnie.
- Sukinsynowi pękła żyłka - wściekła się Arhala i zaklęła siarczyście, zawiedziona. - Zostało jeszcze jedno do zrobienia - rzekła po chwili namysłu, założyła płaszcz i wyszła z nefratrium. Popytawszy nieco przechodniów, skierowała się do domu Gregora Grosewalda.
***
Żona Gregorego Grosewalda była bladą pięknością o kruczoczarnych włosach. Biel jej skóry kontrastowała z czarną, żałobną suknią, którą miała na sobie. Siedziała na niewielkim zydelku i co chwilę pociągała nosem. Arhala nie była całkiem pewna po kim ta żałoba i ten płacz. Po mężu, czy kochanku?
- Nie płacz już, Sofio - rzekła uspokajająco i położyła swoją dłoń na jej ramieniu. Przez ciało Sofii przeszedł dreszcz.
- Sofio - podjęła Arhala. - Porozmawiajmy.
- Dobrze, pani nefrati - wychlipała kobieta.
- Wróćmy do dnia zabójstwa Trubadura. Opowiedz mi o wszystkim, co tego dnia się wydarzyło. Zacznij od początku.
Kobieta chwilę nie odzywała się, tylko wycierała kąciki oczu batystową chusteczką. W końcu zaczęła mówić.
- Gdy mój mąż wrócił z gospody, miał krew na rękach. Przestraszyłam się nie na żarty. Chodził po izbie i wrzeszczał, że zabił kurwiego syna. Po chwili do izby wpadł Turreck i zaczął potrząsać moim mężem, pytając co zrobił najlepszego. Ten dalej wrzeszczał, że posłał Trubadura do piekła i że teraz będzie spokój. Turreck kazał mi wyjść z izby. Rozmawiali o czymś, mój mąż głośno wrzeszczał, a Turreck mu coś tłumaczył cicho. Nie wiem co dokładnie, bo z tego wszystkiego jakaś otępiała się stałam. O moim... O Trubadurze coś... Po jakimś czasie obaj wyszli z domu. Gdy mój mąż wrócił, nie miał już krwi na rękach, był dziwnie spokojny. A potem... Potem... On poszedł spać, ale najpierw... mnie zhańbił. Od tego wieczora, gdy zginął Paolo... Trubadur... Mój mąż... Chlip... On bił mnie i hańbił co noc.
Kobieta podciągnęła lekko suknię i pokazała łydki. Były na nich ciemne pręgi.
- Bił tak, żeby nie było widać pod suknią. W pięty, w łydki, uda. W brzuch.
- I za to go zabiłaś?
Zapadła chwila milczenia, przerywana tylko przez płacz Sofii.
- Powiedz mi, Sofio, czy zabiłaś męża? - spytała powtórnie Arhala. - Wiem od posługaczek, że wyszłaś z domu tej nocy, gdy zginął twój mąż.
- Nie! - o mało nie wrzasnęła kobieta, podrywając głowę. - Nie... - dodała już ciszej.
- Gdzie zatem poszłaś? Powiedz mi prawdę. Nie łżyj.
- Poszłam... Poszłam do męża, do wartowni. Chciałam jakoś załagodzić, uprosić...
- A gdy się okazało, że jest na blankach, poszłaś tam i...
- Poszłam i...
- Mów! Mów wszystko!
- Nie zabiłam! Ja... Ja tylko... To był wypadek! Poszłam na blanki i... On znowu chciał mnie uderzyć. Uchyliłam się i... Pchnęłam. On... Wypadł. Za palisadę. Przestraszyłam się, że zrobił sobie krzywdę, naprawdę się przestraszyłam... Ale po chwili dosłyszałam, jak mnie wyzywa od tanich dziwek i ladacznic. Widać upadek mu nie zaszkodził, w końcu śnieg i w ogóle... To był krzepki, wytrzymały mężczyzna. Nagle usłyszałam ryk bólu i takie dziwne charczenie, jakby... Nie, nie wiem jak to opisać. Krzyk mojego męża pomieszany z jakimś zwierzęcym rykiem - kolejna fala płaczu.
- Już dobrze, uspokój się.
- Czy... Co teraz ze mną będzie?
Arhala wstała i ujęła kobietę pod brodę. Jej załzawione oczy spotkały się ze szkarłatem oczu nefrati. Na twarzy Sofii odmalował się lęk.
- Nic, Sofio. Nic. Należało się, skurwysynowi.
***
Była już północ, gdy wracała do gospody "Pod brzozą". Przechodziwszy przez plac zatrzymała się. Znowu poczuła się obserwowana, znowu włosy zjeżyły się jej pod kapturem. Spojrzała w górę, na zegar. Wskazówki nieubłaganie zbliżały się do dwunastki na tarczy. Arhala przypomniała sobie, jak strażnicy opowiadali jej o niespotykamym widowisku, które zapewniał zegar, gdy wskazówki wskazywały godzinę dwunastą. W końcu rozbrzmiał znajomy gong. Ale małe drzwiczki pozostały zamknięte. Nefrati wzruszyła ramionami i chciała podjąć marsz, gdy nagle w górze coś błysnęło. Rozległ się trzask, jakby kruszonej skorupy. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rozległ się zduszony ryk, szum skrzydeł i wielki gargulec spłynął majestatycznie z wieży. Jego oczy gorzały oślepiającym błękitem. Demon rozwarł paszczę, demonstrując zestaw zębów, których nie powstydziłby się rekin.
- No to zagadka tajemniczych zgonów rozwiązana - wychrypiała nefrati, wyjmując szablę.
- Figurki - wychrypiała znowu Arhala. - Jesteśmy figurkami.
Gargulec ruszył do ataku, kłapiąc wściekle paszczą podobną do małpiej. Arhala zrobiła szybki zwód i usiłowała ciąć przez żebra maszkary, lecz ta była szybsza. Masywnym, nagim ogonem podcięła łydki nefrati, a gdy ta padła na ziemię, usiłował dosięgnąć ją szponiastą łapą. Gdyby nie błyskawiczna reakcja i unik, zamiast roztrzaskanej kostki brukowej, zostałaby rozniesiona czaszka Arhali. Dziewczyna odtoczyła się i szybko stanęła na nogi, robiąc krótkie finty szablą. Stwór zaryczał wściekle, wysuwając rozdwojony na końcu ozór. Nefrati szybko wyskandowała zaklęcie. W jej ręce pojawiła się płonąca kula, która pomknęła w stronę demona. Ten zasłonił się łokciami, a gdy kula eksplodowała, nefrati była już przy nim i cięła krótko w odsłonięty brzuch. Nefracka klinga zawyła potępieńczo, rozbłysnęła zielonkawymi błyskawicami, ugodziła w cel.
Gargulec zaryczał ponownie, aż pospadały dachówki z okolicznych domów. Na odlew machnął łapą, uderzając nefrati z taką mocą, iż przeleciała w powietrzu kilka metrów. Zanim się pozbierała, usłyszała szum skrzydeł. A potem gong. Godzina pierwsza. Choć wydawało się Arhali, że minęło tylko kilkadziesiąt sekund, gdzieś zgubiła całą godzinę! Nefrati podniosła klingę i sporzała na wieżę. Demon, przed chwilą żywy, znowu siedział skamieniały na tarczy zegara. Tym razem jednak trzymał się za rozcięty brzuch.
Zaprawdę, magiczne precjozum, przemknęło jej przez myśl. Księżna Nakadja będzie chciała mieć ten zegar. Na pewno.
- Cholera - zaklęła nefrati. Popatrzyła jeszcze raz na zegar i siedzącego nań gargulca, po czym ruszyła przed siebie.
***
Po suto zakrapianej, późnej kolacji, w trakcie krórej zapałała sympatią do Wulfana, ten ostatni sypał opowieściami jak z rękawa, a i o Yakobie opowiadał takie historie, że Arhala coraz szczerzej otwierała oczy albo chichotała jak podlotek. Gdy na drugi dzień Wulfan powtórnie zaproponował jej wspólną podróż do Vukaresti, nefrati nie odmówiła. Przed wyjazdem jednak poszła przeprowadzić rozmowę z Turreckiem, w trakcie której Turreck zdobył się na daleko idącą szczerość względem zabójstwa poety, w szczególności opisał plastycznie sposób, w jaki, wraz z krewniakiem, upozorowali atak bestii oraz bardzo, ale to bardzo szczere przeprosiny za próbę mydlenia oczu Arhali. Komendant wykpił się tanim kosztem - oprócz krztyny bólu, znacznie siwszych włosów oraz paru dodatkowych zmarszczek, większa krzywda mu się nie stała.
W południe byli już na trakcie. Jadąc obok wozu Wulfana, nefrati słuchała kolejnych opowieści starego wygi, a wieczorem podjedli sobie smażonym na wolnym ogniu mięsiwem, które popili krzepkim bimbrem wulfanowej produkcji. Bimber zadziałał nad wyraz szybko i nad wyraz mocno, co było raczej niespotykane, jeśli o nefratów idzie, bo Arhala z minuty na minutę robiła się coraz bardziej senna, a w końcu osunęła się na podołek Wulfana i zapadła w letarg.
Miała koszmar. Śniło się jej, że stoi na placu w Pokrzywnikach Dolnych i patrzy na gargulca, który z wysokości wieży warczał na nią wściekle. Jego oczy lśniły przeraźliwym błękitem, jego skrzydła biły powietrze. Ruchliwy ogon przypominał reakcje znudzonego lub rozdrażnionego kota, a trójpalczaste, zaopatrzone w potężne pazury stopy zgrzytały po tarczy zegara. Zaraz... Trójpalczaste?!
Wulfan gładził czule włosy Arhali i patrzył na wschodzący właśnie księżyc. Księżyc w pełni.