przez Tzeentch » Wt sie 19, 2003 2:56 pm
[Wytłumacznie - AEVADRIN - to słowo oznacza w tajnym języku Rodziny wampirzej NIEŚMIERTELNY]
Duży motyl nocny oderwał się od starego konara i, trzepocząc nerwowo skrzydełkami ruszył w stronę światła. Ominął jakiś stary budynek, przeleciał nad rzeką, na chwilkę przysiadł na liściu - i po chwili znowu podjął swoją podróż. Jego oczy nie pozwalały na dokładną lustrację okolicy, lecz wspaniały słuch z powodzeniem zastępował zmysł wzroku; bliskie odbicie - przeszkoda, brak odbić - droga wolna. Wtem jego receptory zarejestrowały szum i coraz bardziej zbliżające się źródło bardzo wysokich dźwięków... Niebezpieczeństwo - ostrzegł motyla jego prymityny mózg. Owad szybko skrył się pod rynną jednego z domostw i zamarł w bezruchu. Nietoperz, straciwszy ofiarę z pola widzenia, poleciał dalej. Motyl, upewniwszy się, że niebezpieczeństwo minęło, kontynuował lot. Jest! Znalazł... Światło latarni, koleboczącej się niepewnie na halabardzie strażnika miejskiego. Insekt czuł, że tam właśnie przylecą inni jego pobratymcy. Tam znajdzie samicę... Niebezpiecznie zniżył lot... W ciągu ułamka sekundy jakaś dłoń zacisnęła się na nim, zgniotła wątłe ciałko, pozbawiając motyla i życia i szansy na potomstwo. Gdyby owad mógł krzyknąć - z pewnąścią by to uczynił. Jednak nie zrobił tego. Po prostu zginął w ciszy.
- Tfu - mruknął ciemny elf, strzepując z dłoni resztki owada. Jego twarz była niewidoczna - zasłaniał ją ciemny kaptur.
- Masz jeszcze refleks - mruknął człowiek, który wyłonił się z ciemnego zaułka - A sądziłem, że wy tam, w Wieży Magów, tylko księgi czytacie i nijak ciała nie ćwiczycie.
- A więc pomyliłeś się - odparł ironicznie zamaskowany elf. Niezbity z tropu człowiek spytał:
- Czy już wszystko przygotowane?
- Tak. Świątynia jest gotowa. Składniki do odprawiania rytuału zebrane. Zwój zdobyty. Niedługo miasto padnie. A Ty zdobędziesz to, o czym marzyłeś.
- Obyś się nie mylił. Inaczej wszyscy skończymy w otchłani.
- Milcz. Chodźmy.
Złowieszcza para ruszyła szybkim krokiem w stronę starego magazynu. Przy drzwiach dwóch zbirów zastąpiło im drogę, lecz poznawszy oblicze człowieka, bez słowa rozstąpili się. Elf i człowiek szybko przebyli ciemny korytarz i poczęli schodzić w dół po schodach. Człowiek nieustannie potykał się i klął, zakapturzony elf stąpał pewnie i bez słowa. Po krótkiej wędrówce schody się skończyły - oczom pary ukazało się pokaźnych rozmiarów pomieszczenie. Na środku sali znajdował się pentagram usypany z soli, w kątach stały srebrne świeczniki. Diabelski symbol zdawał się wsysać światło świec, niczym wygłodzona pijawka dżdżownicę. Na krawędziach pentagramu stało pięciu ludzi w czarnych habitach - każdy z jakimś pergaminem w ręce. Człowiek stanął na środku, ciemny elf skinął na grupkę. Zebrani zaczęli monotonnym głosem skandować jakąś pieśń. Pieśń ta, choć spokojna, brzmiała niczym wiatr niosący grozę - wiatr rozkładu. Wiatr ciemności... Monnotonny dźwięk brzęczał niby opasła mucha, latająca koło ucha, zataczając coraz mniejsze kręgi.
Coś zaczęło się dziać... Jakaś różowa mgła poczęła pełzać po ciele człowieka stojącego pośrodku pentagramu, niczym macki jakiejś obrzydliwej istoty. Zakapturzony elf przyglądał się temu. Złośliwy uśmiech błądził po jego twarzy. Mgła podążała coraz wyżej i wyżej, a jej ruchy przypominały teraz dłonie kochanki, czule pieszczącej ciało mężczyzny. Człowiek przyglądał się temu ze strachem, lecz także z fascynacją. Wtem niespodziewanie macki mgły przyśpieszyły - z namacalną siłą oplotły kostki i nadgarstki człowieka, jakby go przytrzymując - człowiek zaczął się szarpać z przestrachu, lecz mgła trzymała mocno. Dwie smugi mgły wślizgnęły się w nozdrza mężczyzny, a ten zesztywniał, jego oczy stały się szkliste. W końcu cała mgła wpłynęła w nieszczęsną istotę. Człowiek zamknął oczy, na chwilę zapanowała cisza, gdy diabelski chór zakończył swoją pieśń. Ciemny elf oblizał suche wargi...
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA - wrzask rozniósł się, gdy istota stojąca na środku świątyni rozwarła usta w krzyku, a oczy rozwarły się szeroko. Płynął z nich żar piekła, niczym promienie czerwonego słońca. Dwóch z pięciu kultystów wyparowało, gdy promień przeszył ich na wskroś, reszta cofnęła się strachliwie w cień. Krzyk trwał i trwał, wgryzając się w trzewia budynku, przenosząc się po ścianach wyżej i wyżej, aż wreszcie wolny wzbił się w powietrze. Na środku stał teraz ktoś. Kolor jego skóry był czerwony. Dwa małe różki wystawały z głowy, a zamiast stóp miał kopyta. Uśmiechnął się. Jego ostre zęby były żółte.
- Świetnie się sprawiłeś, mój uczniu - demon rzekł do zakapturzonego.
- Mistrzu... - wykrztusił elf - Witaj znowu.
Lam unosił się w przestworzach... Słyszał szepty niezliczonych stworzeń zamieszkujących ten świat, modły wznoszone do niego... Stanowił jedność z planetą, planeta była nim. Gdy wiatr poruszał liściem, to tak, jakby rozwiewał jego włos, a gdy rzeka przyśpieszała na jakimś zakolu - to tak, jakby tętno Lama przyśpieszyło.
Unosił się w przestworzach... Wieczny... Niezmienny... Bezcielesny. Wtem w harmonię wdarł się jakiś obcy akcent. Jakby w pieśń ktoś zaczął wprowadzać fałszywą nutę. Bóg wsłuchał się w nią. Czuł, że coś się skończyło. A coś rozpoczęło...
Coś się popieprzyło - stwierdził Rahim patrząc tępo w szklaną kulę. Jak zwykle, przyszedł do swojej pracowni, by podglądać sekrety władców Tolarii. Przeważnie mógł spokojnie wkraczać mentalnie do pałacu wroga, czasem tylko niepokojony przez jakiegoś maga, nieudolnie starającego się zapobiec sondowaniu. Tak, czarodzieje z Drimith to tylko karykatury tych z Leanderu lub Valisandrii. Szpieg uśmiechnął się na wspomnienie córki księcia Tolarii, chędożącej się ze służącym w stajni. Teraz jednak było inaczej - jakby prądy magii oszalały. Płynęły wspak, tworząc dziwne zawirowania... Jakby czasoprzestrzeń została podziurawiona jak Leanderski Ser. W kuli migotały raz gwiazdy, czasem niezrozumiałe obrazy, innym razem totalny chaos. Rahim przetarł spocone czoło. Tak. Coś się popieprzyło. I to dokumentnie.
Aposholl znajdował się poza kręgiem świata. Patrzył jak przez szybę na życie toczące się w dole... Nie pamiętał, jak dawno został zesłany w otchłań. Może wczoraj... Może tysiące lat temu... To nie miało znaczenia. Pamiętał tylko, że począł igrać z boskimi mocami. I został za to ukarany. Przez wieki niebytu rósł jego gniew. Jak śmieli? Jego, największego maga, potraktować w ten sposób? Wraz z gniewem rosła chęć zemsty. Wtem, jakaś wielka pazurzasta dłoń przeciągnęła po powłoce, która oddzielała Aposholla od świata. W miejscu, gdzie czarny szpon dotknął bariery tworzyła się rysa, która powoli rozszerzała się w szczelinę. Czarnoksiężnik nie zastanawiał się długo. Z prędkością błyskawicy przedostał się do świata, który na zawsze miał być poza jego zasięgiem.
- Proszę, proszę tędy! - lokaj prowadził rivańską delegację poprzez plac świątynny. Władcy Midgaardu postanowili pokazać wysłannikom króla Belgariona potęgę i piękno miasta.
- Tutaj, o, proszę spojrzeć, jest świątynia! Nasza cudowna i niepowtarzalna katedra! Setki wiernych codziennie raczą wznosić modły do bogów o pomyślność, uzdrowienie i dobre plony - szczebiotał przewodnik. Delegacja powoli przeszła przez plac świątynny, zbliżając się do bogato zdobionej fontanny.
- Oto słynna Fontanna Cudów! Jej woda ma wprost niesłychanie dobroczynny wpływ na ludzkie ciało! Proszę, proszę! Pijcie do woli! A tam, na południu... - członkowie delegacji posłusznie podążyli wzrokiem w kierunku wskazanym przez przewodnika. Pośrodku targu stała marmurowa statua, przedstawiająca krasnoluda w wielce osobliwej pozie - topór wysoko wzniesiony jakby do ciosu, broda potargana, oczy szaleńcze... Jak żywy - pomyśleli delegaci.
- To jest statua Thalgrima Szalonego. Stoi tutaj od niepamiętnych czasów. Podobno Thalgrim Szalony w porywie furii począł mordować rannych w świątyni. Ciął i rąbał, pławił się we krwi swych ofiar! Wysłano całe zastępy strażników, ale nikim oni byli wobec krasnoluda! Wszystkich zarżnął i stanął na szczycie kupy trupów! Tedy, powiadają, stanął naprzeciw niego osobliwy niziołek. Rzekł on, aby się Thalgrim uspokoił i nie beszcześcił świątyni. Thalgrim, niziołka widząc, roześmiał się okrutnie a szydził: nizoła wysłali, kurwa, żeby mię powstrzymał, haha, zaraz ci kaczy łeb rozpłatam a lać do szyi będę! I ruszył z toporem wzniesionym, aby osobliwego niziołka rozpłatać, jak mu przyobiecał. Hobbit spojrzał jeno i wtem - dziw nad dziwy! Krasnolud stanął wryty, jak słup soli i trach - w kamień się obrócił. Powiadają, że sam to Lam Wszechmocny ukazał się w postaci niziołka, by zbrodzienia Thalgrima pokarać... Kto to wie - może jest w tym ziarno prawdy... O, a tam, moi szlachetnie urodzeni państwo, znajduje się nasz wspaniały bar i sławna na cały świat pędzarnia wina, zwanego Gardłogrzmotem... - przeszedł do kolejnego punktu wycieczki przewodnik.
Nadeszła noc. Wieko trumny otworzyło się z hukiem. Slaanesh otworzył oczy. Od razu wyczuł czyjąś obecność. Rozejrzał się błyskawicznie. Po ostatnim pogromie zgotowanym wampirom przez NWO jego nerwy były ciągle poszargane. I teraz, po przebudzeniu, czuje czyjąś obecność! Szybko wstał i pobiegł po swój miecz.
- Nie będzie ci potrzebny, Slaaneshu... A raczej powinienem był powiedzieć: Tzeentchu.
NIE! - Slaanesh nie słyszał tego imienia od tysiącleci. W ciągu ułamka sekundy stanął mu przed oczami obraz z przeszłości...
Lam spojrzał na Tzeentcha świdrującym wzrokiem, a aevadrin aż ugiął się pod spojrzeniem boga.
- Dlaczego? - Tzeentch wyczytał pytanie z oczu wszechmogącego. Nie potrafił odpowiedzieć... Czuł się bezradny. I nienawidził. Wszystkich.
- Dlaczego? - tym razem Lam wypowiedział na głos, a śmiertelnikom na ziemi zdawało się, iż zerwał się silny wiatr.
Nie potrafił odpowiedzieć... Czuł wstyd. Wściekłość.
- Strącę cię na ziemię, Tzeentch. Odbiorę moc. To kara, żeś się mi przeciwstawił. Będziesz pił krew śmiertelników, których tak kochasz, a spojrzeć mi w twarz nie będziesz mógł. Oto chować się będziesz w dzień przed moim obliczem, a nocą pełzał po ziemi niczym robak! Lecz zginąć nie będziesz mógł, o nie! Żyć będziesz w śmierci i wstyd wiecznie czuć będziesz, aż dopełnią się dni.
I odebrał Wszechmogący Tzeentchowi moc należną aevadrinom i zesłał go na ziemski padół.
- Pamiętasz, Tzeentch? Pamiętasz, jak Lam odebrał ci moc aevadrinów? Jak uczynił cię cieniem dawnej potęgi, którą kiedyś byłeś? - słodkie jak nektar, acz trujące jak jad żmiji myśli demona wdzierały się w mózg wampira - Pamiętasz, jak zostałeś strącony na ziemię i stałeś się tym, czym jesteś? Jak zostałeś pierwszym w historii wampirem? Taak... Stałeś się źródłem nowego zła... Widzę, że nie próżnowałeś... Uczyniłeś wielu sobie podobnych...
W krypcie rozległ się rechot...
- Żałuję... Żałuję, iż rozprzestrzeniłem zło... Lecz samotność... Samotność była nie do zniesienia...
Demon znowu się roześmiał:
- I wtedy przyjąłeś imię Slaanesh, co w Starszej Mowie oznacza Cień... Zaiste, jesteś cieniem dawnej potęgi, Slaaneshu... I przez kogo? Przez Lama! Ale ja daję Ci szansę... Szansę odzyskania potęgi... Przyłącz się do mnie! A znowu będziesz Tzeentchem, Tym, Który Zmienia Drogi...
- Ja... Ja jestem Tzeentch! - szepnął Slaanesh (Tzeentch?) - a mrok w krypcie stał się jeszcze mroczniejszy - JAM JEST TZEENTCH, TEN, KTÓRY ZMIENIA DROGI! - mrok zgęstniał do konsystencji cieczy. Przez chwilkę Slaanesh znowu stał się Tzeentchem, aevadrinem... Sciany krypty zaczęły falować, naginane przez wolę wampira... I... Znowu stało się jaśniej...
- Poznaję cię. Corey, władca ciemności, arcyojciec herezji... Wygrałem. Twe ziarno nie wzrośnie znowu w mym sercu. Zbyt wiele stuleci dusiłem je w sobie, aby znowu miało wykiełkować... Odejdź wężu!
Cień Tzeentcha zniknął... Pozostał Slaanesh.
Krzyk demona wstrząsnął fundamentami grobowca, lecz Slaanesh nie skulił się, nie ukrył. Stał dumnie i czekał na śmierć. Ostateczne odkupienie.
Krzyk ustał, a głos demona znowu przyjął słodki ton.
- Tzeentch... Ponieważ oddałeś mi usługi w zamierzchłych czasach nie unicestwię cię. Będziesz patrzył na mój tryumf.
Ostatnie słowo zdawało się oddalać i nagle Slaanesh został sam. Upadł na kolana.
- Jestem Slaanesh... Jestem Slaanesh...
- A słyszeliśta kumie, o tym, ten tego, czarowniku co naszemu dostojnemu włodarzowi rządzić pomaga? - brodaty mężczyzna nachylił się konspiracyjnie do ucha siedzącego naprzeciw człowieka.
- Słyszelim. Mój bratanek stoi wedle wrót, jako strażnik. Powiadał mi on, że dwa Dni Słońca temu przylazł samojeden dziad w długiej kiecce i łomotać po wrotach począł. Dumali tedy strażnicy, czyby go psami poszczuć a dzidami w zad ukłuć, ale, mówi mój bratanek, dziwny głos jakiś ów człek miał, że ino otworzyć mogli - sprzeciwu nie było. Rozwarli tedy podwoje miasta. Azali wszedł ów, z miejsca do króla prowadzić się kazał. Straże coś tam niby przebąkują, że jaśnie pan zajęty, że może potem... A ten dziad jak się nie spieklił, jak błyskawice między jego ręcami skakać nie zaczęły a wrzeszczeć, iż on czasu nie ma, że go nynie zaprowadzą, albo ich spopieli, kumie, na popiół!
- Nie może to być! Prawda to, czy łeż?
- Prawda, najprawdziwsza! Zara się jeden zaoferował do króla go prowadzić. Ten wszedł bez słowa do komnat królewskich i tyle go strażnik widział. Ale, powiadają, iż osobliwy człek stał przy tronie najjaśniejszego, gdy ten przyjmował posłów z Solace. Pewnikiem to on...
- Ano, osobliwie się dzieje w Qualinoście, mój kumie. Moja krowa, dumaj, mleka ostatnio dawać nie chce, a jak daje - to kwaśne...
I tak nadal toczyła się dyskusja przy kuflu, aż ranek przyszedł, a brodaty mężczyzna pijany w sztok poszedł do domu, zbił żonę, naubliżał dzieciom od czarciego pomiotu i pogrążył się w splamionym alkoholem śnie.
Dwa gołębie usiadły na ramieniu statuy. Czyściły sobie wzajemnie piórka, gruchały i obserwowały otoczenie. Dookoła statuy kręcili się ludzie - całe ich mrowie. Jedni sprzedawali, inni kupowali - jeszcze inni kradli, oglądali i wybrzydzali. A wszyscy wrzeszczeli. Wtem nagle coś się poruszyło. Wystrzaszone gołębie wzbiły się w powietrze. Statua zadrżała... Topór lekko obniżył się... Głowa posągu lekko pochyliła się. I nagle - okowy pękły, a krasnolud upadł na ziemię. Oszołomiony, będąc na czworaka, krasnolud potrząsnął głową. Podniósł ją - kilkoro ludzi patrzyło na niego z ciekawością.
- Ej, ludzie! Ktoś ukradł statuę! - wrzasnął ktoś nagle. Wszyscy skupili wzrok na pustym piedestale.
Thalgrim przypomniał sobie wszystko. Chwycił swój topór i przepychając się bez ceregieli, puścił się pędem poza miasto. Strażnicy puścili dziwnego krasnoluda bez słowa. Mieli potem gorzko tego żałować.
CDN...
Ostatnio edytowano Wt paź 14, 2003 7:19 pm przez
Tzeentch, łącznie edytowano 3 razy