przez Tzeentch » Wt paź 14, 2003 7:31 pm
Pierwsza noc wojny. Jeszcze przez wiele lat miała być znana pod mianem Nocy Zdrady. Było zimno i padał deszcz. Za to światła nie brakowało - tu i ówdzie płonęły pochodnie, żołnierskie ogniska oraz domy.
- Ognia! - ryknął osmalony bombardier. Krępy człowiek bez koszuli przeciął toporkiem linę. Palący się pocisk wystrzelił w górę, po czym pięknym łukiem pomknął w stronę miasta. Zniknął za grubym murem; po chwili obsługa katapulty dojrzała rosnącą, pomarańczową łunę.
- Dobra nasza! Kolejny spopielony. Geshel! Dawaj następny pocisk. Tym razem celujemy w wieżę!
Piekło! Anzelm tylko tym słowem potrafił opisać to, co działo się w mieście. Usiadł, oparł się o mur i spróbował złapać oddech. Pomacał ręką obok - znalazł kilka ostatnich bełtów. Z wysiłkiem napiął kuszę... Wspomnienia poprzedniego dnia wypełniły jego myśli...
Rano usłyszeli głuchy śpiew tysięcy gardeł, dźwięk kotłów i trąb. Armia Qualinostu zbliżała się niespiesznie, pewna zwycięstwa. Gdy wyszła na pole okalające miasto, wszystko ucichło. Po długich minutach, które zdawały się być godzinami, zza szeregów napastników wyjechał na ciemnym koniu poseł wraz z obstawą giermków. Trzymał w ręce białą flagę. Powoli ruszył w stronę bram miasta.
- Zsiadaj z konia! - krzyknął niewidoczny wartownik.
- Nie tobie mi rozkazywać kmiocie! - odpowiedział poseł - Otwieraj bramy czym prędzej i prowadź do władców!
- Poprowadzim. Ale pieszo. Nie będziem wrót rozwierać dla cię, jeno małą furtkę. Chyba, że konia przezeń przepchniesz!
Po chwili wahania poseł oraz jego przyboczni zsiedli z koni. We wrotach coś zgrzytnęło i rozwarła się mała furtka. Poseł wszedł do środka. Anzelm, który to wszystko obserwował ze swojego stanowiska na murach, nie widział nic więcej. Godzinę później czerwony na twarzy poseł Qualinostu wsiadł na swojego konia, smagnął batem swojego wierzchowca oraz giermka, który był najbliżej, po czym pędem ruszył w stronę obozu. A po chwili pierwsze pociski spadły na miasto.
Niedaleki wybuch wyrwał młodego kupca z zadumy. Jeszcze raz sprawdził swoją kuszę - wszystko w porządku. Wychylił się i oddał strzał. Miał nadzieję, że kogoś trafił.
- Kapitanie! - krępy człowiek bez koszuli krzyknął do osmalonego bombardiera.
- A co?
- Gońcy każą za bramę pociskami rezać. Tarany idą!
- Obrócić Łyżeczkę o sześć stopni, długość liny półtora łokcia... Ognia!
- No, tera wy są wojsko! Ustawiać się równo w szeregi, wedle drabin, raz, dwa, raz dwa! Tarcze podnieść, głąby, chceta nawet do murów nie dobiec? - setnik przekrzykiwał wojenny harmider - Pięć drabin po dziesięciu, druga pięćdziesiątka z tyłu! Wyżej tarcze, powiadam! Wy tam z tyłu, ino drabiny postawione, wy na nie pędem do góry, póki smoły nie wyleją! Gotowi? Naprzód! Niech będę z was dumny, szubrawcy jedni, moi kochani! Naaaaaaprzód!
Cały zastęp ruszył truchtem w stronę muru obronnego. Za nimi pokaźny regiment łuczników nieustannie szył w stronę blanek, osłaniając swoją grupę szturmową. Pierwsze drabiny dotknęły murów...
- Uwaga! Natarcie! - krzyknął dowódca Anzelma - Spychać drabiny, spychać mówię... Smoła! Smolarze, lać, lać, lać! Kusznicy, ognia, miecznicy wystąp! Miecze w garście! Za Solace!
Po chwili już smoła lała się w dół z sykiem, łącząc się z krzykiem ludzi. Jedna drabina została zepchnięta, inna, po oblaniu smołą i podpaleniu, przestała istnieć. Po trzech pozostałych już wspinali się wojowie Qualinostu, każdy zbrojny w dużą tarczę i dzidę, za nimi tłoczyła się lekka piechota, zbrojna w broń ręczną i niewielkie tarcze. Pierwsi napastnicy dotarli do blanek, chronieni przed bełtami. Ich długie dzidy szybko poradziły sobie z lekko opancerzonymi kusznikami i sprawnie wdarli się za mur. Odrzucili dzidy i dobyli mieczy - rozgorzała walka wręcz.
Dowódca straży bramy spojrzał błyskawicznie na popłoch, jaki wywołało bombardowanie. Niektórzy trzymali rannych, inni biegali z wiadrami, gasząc płonące budynki. Wtem krzyk z murów rozdarł powietrze, niczym błyskawica:
- Taran! Prowadzą taran!
Szybko! Przynieść belki i zaprzeć o wrota! Kusznicy na stanowiska! Zanieść kamienie na wieżę! Gotowi?
Pierwsze uderzenie wstrząsnęło bramą.
- Ognia! - salwa z okien bramy wbiła się klinem w obsługujących taran. Wielu z nich padło, lecz po chwili...
Drugie uderzenie wstrząsnęło bramą.
- Rzućcie kamienie! Teraz! Lejcie smołę na tę piekielną machinę i podpalajcie! Podpalajcie! Nuże!
Trzecie uderzenie wstrząsnęło bramą. Belki, które ją wspomagały, poczęły pękać.
"Czwartego uderzenia mogą nie przetrzymać" - przeszło dowódcy przez myśl.
Kilkanaście małych postaci przemykało ciemnym i niskim korytarzem. Nikt z nich nie miał pochodni, lecz najwyraźniej niskim postaciom to nie przeszkadzało. Stanęli. Prowadzący pchnął lekko ścianę, która dziwnie łatwo ustąpiła pod naciskiem. Dowódca oddzialiku rozejrzał się - pieć metrów od tajemnego wyjścia stały trzy wielkie drabiny, po których nieustannie wspinali się knechtowie Qualinostu. Prowadzący machnął ręką na znak, iż wszyscy mają podążać za nim, po czym ryknął:
- Kamień i stal! - oddział krasnoludów runął do natarcia. Część z nich przyjęła na siebie impet atakujących, podczas gdy kilku niestrudzenie rąbało drabiny potężnymi toporami. Mała obstawa poczęła się kurczyć - tu jeden krasnolud padł z rozciętym gardłem, inny padł od bełta.
- Odwrót! Do przejścia! - ryknął dowodzący. W doskonałym szyku krasnoludy uciekły do przejścia, po czym zamknęły je. Goniący ich osłupieli. Mieli wrażenie, że karły wtopiły się w ścianę. Nie wiedzieli, że przejście okrywała stara, gnomia iluzja.
Obrońcy murów odetchnęli z ulgą. Bez stałego dopływu wojowników z drabin, wojownicy Qualinostu szybko topnieli pod ciosami załogi murów. Gdy ostatni wróg padł martwy, przyszedł czas na krótki odpoczynek. Anzelm otarł swój krótki miecz z posoki. Udało mu się przeżyć, choć nie był doskonałym wojownikiem. Na jego szczęście knechtowie Qaulinostu też nie.
- Na trzy rozwieramy bramę! - krzyknął dowódca straży bramy. Dzięki szaleńczemu atakowi odziału krasnoludzkiego udało się odrzucić taran spod bramy. Teraz jazda przygotowywała się do kontrataku. Zaczęło świtać. Deszcz przestał padać i chmury nieco rozstąpiły się. Gdy pierwsze promyki słońca odbiły się od błyszczących zbroi rycerstwa Solace, w sercach obrońców wzrosła nadzieja. Dźwięk surm wzbił się wysoko w powietrze, odbijając się od fimamentu i powrócił zwielokrotniony echem, jakby bogowie dodali do melodii swój akcent.
- Trzy! - bramy rozwarły się na oścież.
Najpierw powoli, niczym majestatyczny żółw ruszyła jazda przed siebie. Minęli dumnie bramę i rozsypali się w piękną tyralierę. Stanęli. Surmy znowu zagrały i znowu niebiosa pochyliły się nad rycerstwem. I oto pieśń czysta, a pełna męstwa, rozległa się na równinie, przepełniając serca mieszkańców dumą, a serca napastników grozą. I trwała ta pieśń bohaterska, opowiadając o czynach chwalebnych, o miłości, o ojczyźnie... Mówiła o dawnych herosach i zapomnianych bogach. Jazda ruszyła, lecz pieśń nadal mknęła ku swemu przeznaczeniu. Proporce Solace dumnie powiewały na długich kopiach, niosąc złą nowinę najeźdźcy. Rycerze zamknęli przyłbice i skończyli śpiewać, lecz pieśń grała nadal - pośród drzew, dolin i lasów, powtarzana przez wiatr. Stęp przeszedł w kłus, a kłus w galop. Pancerna pięść Solace ruszyła zgnieść pyszałków. Niezorganizowane watahy szturmujące miasto rozbiegły się w popłochu.
- Królu mój - zdyszany rycerz wbiegł do namiotu króla Qualinostu - Rycerstwo Solace przeprowadza pancerny kontratak!
- Cóż z tego? - odpowiedział władca, unosząc nieznacznie brew i dopijając wino - Szyć z łuków i katapultami ostrzelać, postawić piki a pawęże. Gdy wbiją się klinem zaatakować z flanki. Co, ja mam was taktyki uczyć?
- Nie panie... My... Tak panie, tak się stanie.
- Przekręcić Łyżeczkę o pięć stopni, lina na dwa łokcie, ognia!
- Haha, trzech!
- O dwa stopnie, lina na...
Jazda poczynała w imię boże. Niewielkie straty spowodowane ostrzałem artyleryjskim i łuczniczym nie mogły jej powstrzymać. Pancerne konie z łatwością przebiły się przez las pik, tratując knechtów Qualinostu, a rycerze nadziewali ich na swoje kopie. W końcu kopie się złamały, więc pancerni dobyli mieczy. Siecząc na lewo i prawo, kwiat rycerstwa Solace wyżynał krwawą ścieżkę w lesie nieprzyjaciół. Już dwa razy o mały włos wojsko Qualinostu nie złamało szyku i nie rzuciło się do panicznej ucieczki, jednak dowódcy dwurotnie przywrócili porządek. Straty po stronie Qualinostu były potworne, pancerni stracili prawie połowę ludzi. Konni wybili się ze stłoczonej masy ludzkiej, zawrócili i przygotowali się do kolejnej szarży. Wtem ziemia się zatrzęsła, a konie stanęły dęba. Niebo znowu zasnuło się czarnymi chmurami i znowu słońce zniknęło. Błyskawice poczęły z chmur onych uderzać, osobliwie blisko jazdy Solace. Ci strwożyli się wielce - walka człowieka z człowiekiem nie była im pierwszyzną i jej się nie bali. Jakże jednak z czarami się mierzyć? Znowu zatrzęsła się ziemia i jeszcze więcej konnych padło na ziemię. Dowódcy Qualinostu zebrali tym czasem swoich podkomendnych i rozkazali atakować. Ci, podniesieni na duchu, skoczyli na wijących się po ziemii rycerzy. Opadali we trzech jednego i tak długo walili maczugami, aż metal z mięsem tworzyły zadziwiającą mieszaninę. Jeźdźcy próbowali się przegrupować, lecz bezskutecznie. W końcu trębacz dał znak do odwrotu. Ścigani przez błyskawice, kamienie, strzały i obelgi, wracali pobici do domu rycerze Solace. Konnym zdało się, iż ktoś skanduje jakieś słowa, lecz ginęły one w chaosie dźwięków wojennych.
CDN...
Ostatnio edytowano Pt gru 19, 2003 4:22 am przez
Tzeentch, łącznie edytowano 4 razy